Aktywność medialna w ostatnich tygodniach mojego klubowego kolegi Johna Godsona, który stał się spiritus movens konserwatywnego skrzydła w Platformie skłoniła mnie do kilku refleksji. Parę dni temu przewodniczący Papieskiej Rady ds. Rodziny Vincenzo Paglia powiedział w wywiadzie, że jest zwolennikiem przyznania praw do zawierania cywilnych związków osobom żyjących w związkach nieformalnych. Nie twierdzę, że głos arcybiskupa stanie się oficjalnym stanowiskiem Kościoła Katolickiego, ale zobaczyć minę posłanki Pawłowicz, gdyby w najbliższym czasie Kościół pod przewodnictwem nowego papieża oficjalnie dopuścił związki partnerskie byłoby bezcenne. Rozumiem, że Szanownej Pani Poseł pozostałaby wyłącznie schizma i obwołanie duchownym przywódcą księdza Piotra Natanka.
Problem z posłem Godsonem jest bardziej złożony, gdyż autorytet papieża nie jest dla niego jako Protestanta ani czymś ważnym, ani rozstrzygającym. Natomiast paradoks jego sytuacji polega na tym, że wypinając się na związki partnerskie wypiął się na tę liberalną część Platformy, która spowodowała, że został pierwszym czarnoskórym posłem w polskim Parlamencie. Dzięki ludziom, których myślenie potępia złamał tabu - przeciętny biały Polak-Katolik wybrał na swojego posła czarnego Polaka-Protestanta. Dzisiaj, gdy kolega Godson twierdzi, że z powodu swoich przekonań gotów jest opuścić Platformę to jawi się nie tylko niewdzięcznikiem, ale przede wszystkim człowiekiem bez wyobraźni. Już widzę, jakie serdeczne przyjęcie zgotują mu nowi koledzy – ultrasi spod znaku zakazu pedałowania. Już widzę, jak ojcowsko przytuli go do serca Ojciec Dyrektor, rubasznie żartując na ucho żeby Godson się umył. A te wszystkie spotkania z wyborcami na plebaniach w małych miasteczkach na ścianie południowo – wschodniej…