Margaret Thatcher miała słynne powiedzenie „There is no alternative” (Nie ma wyjścia), którym ucinała wszelkie dyskusje. Japoński premier Shinzo Abe, również konserwatysta, zrobił z tych słów swoje motto wyborcze.
Miłośniczka: Japonii pod każdą postacią (także na talerzu) oraz Wielkiej Brytanii – za humor, czarną herbatę i BBC. Za dnia analityk polityczny w Instytucie Obywatelskim
Skok kamikadze premierowi Shinzō Abe, liderowi Partii Liberalno-Demokratycznej (LDP), mocno się opłacił. Właśnie wygrał wczorajsze, przedterminowe wybory, czyli zyskał kolejne cztery lata na kontynuację swojej polityki gospodarczej i odbudowywania potęgi Japonii.
Przez dwa tygodnie grudnia na ulicach japońskich miast wyborcza agitacja mieszała się ze świątecznymi dekoracjami. W przejściach podziemnych w tokijskim metrze, na ulicach, w witrynach sklepowych, plakaty z ubranymi w szare garnitury politykami wisiały obok kotów i reniferów w czapkach Świętego Mikołaja.
Standardowo już, kandydatek płci żeńskiej było jak na lekarstwo, zwłaszcza po ostatnich skandalach korupcyjnych, po których rezygnację złożyły trzy panie minister (i to mimo że „przekręty” dotyczyły nie rozliczenia się z komisją wyborczą z rozdanych na wiecu papierowych wachlarzy).
Profil przyszłości
Głównym bohaterem tych wyborów znów był Abe. A właściwie jego patrzący optymistycznie w przyszłość profil, który widniał na plakatach. Margaret Thatcher miała słynne powiedzenie „There is no alternative” (Nie ma wyjścia), którym ucinała wszelkie dyskusje. Abe, również konserwatysta, zrobił z tych słów swoje motto wyborcze. Hasło „Nie ma innej drogi, żeby uratować gospodarkę” spodobało mu się tak bardzo, że kazał wyhaftować je na kurtce przeciwdeszczowej, którą zakładał na wiece wyborcze.
„Zupełnie nie wiem, po co znów mamy głosować”, przyznała w wiadomościach CNN sędziwa staruszka, którą ekipa telewizyjna nagrała dzień przed niedzielnymi wyborami, kiedy wychodziła z supermarketu. „Ale za to ryż nie będzie drożał!”.
To bezpośrednie odwołanie do wcześniejszej podwyżki podatku konsumpcyjnego (odpowiednika VAT-u), który rząd Abe zwiększył z 5 do 8 proc. Po fali społecznego niezadowolenia i zamrożeniu aktywności konsumenckiej, która wprowadziła Japonię w recesję, premier obiecał, że przez następne 18 miesięcy nie będzie kolejnych podwyżek. A potem ogłosił, że oddaje się w ręce japońskich wyborców. „Japończycy muszą zdecydować, czy chcą dalej mnie i mojej Abenomiki”, stwierdził, rozwiązując parlament aż dwa lata przed oficjalnym terminem wyborów.
Złote strzały?
Abenomika to był master plan Abe, który miał wyrwać Japonię ze szponów ciągnącej się stagnacji gospodarczej, przywrócić wiarę w japońską potęgę, a później wprowadzić ją znów na globalną mapę mocarstw – m.in. dzięki zwiększeniu inwestycji w wojsko, zmianę pacyfistycznej konstytucji i powrót do porzuconej po Fukushimie energii nuklearnej. W 2012 r. Japończycy uwierzyli, że Abe jest lekiem na całe zło.
Trudno zresztą było nie uwierzyć. To pierwszy od lat premier, który ma charyzmę. Jego poprzednika, lidera konkurencyjnej partii DPJ, Yoshihiko Nody, ludzie nie rozpoznawali nawet na ulicy. Abe, przez swoje maniery i styl bycia nazywanym „Księciem”, ma za sobą prawdziwie imperialną przeszłość. Jego dziadek, Nobusuke Kishi, był ministrem przemysłu i handlu w czasie wojny ze Stanami Zjednoczonymi, później został premierem. Nazywano go „potworem ery Showa”, a za polityczny udział w zbrodniach wojennych osiedział po wojnie kilka lat w więzieniu.
Dużo bardziej chwalebną historią może się pochwalić brat dziadka Abe, Eisaku Sato, który po wielu latach premierostwa został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Z kolei ojciec lidera dzisiejszej LPD – Shintaro Abe – był najdłużej urzędującym ministrem spraw zagranicznych w powojennej historii Japonii.
Come-back
Dwa lata temu Abe przekonał Japończyków, bo jego plan naprawy Kraju Kwitnącej Wiśni wydawał się szczery i realistyczny. Tym bardziej, że on sam dokonał czegoś w Japonii prawie niewykonalnego. Po roku katastrofalnych rządów, zakończonych kompromitującym odejściem ze stanowiska w 2007 r., udało mu się wrócić tryumfalnie na fotel premiera. Jego come-back w 2012 r. był czymś, czego w japońskiej polityce dawno nie widziano. To przecież nie jest kraj, w którym łatwo jest odbudować raz złamane zaufanie.
A później dla Abe przyszedł czas na sprytnie rozegrane marketingowo „trzy strzały”. Nazwa tego ekonomicznego planu odnosi się do japońskiej legendy, wedle której można złamać jedną strzałę, ale nigdy wszystkie trzy. Plan premiera polegał więc na połączeniu agresywnej polityki monetarnej, pakietu stymulacyjnego, który zwiększał wydatki wewnętrzne oraz reform strukturalnych, m.in. obniżenia podatków. Taka terapia szokowa była jedyną szansą dla zadłużonej po uszy, starzejącej się i walczącej z ogromnym brakiem zaufania do władzy Japonii.
Na pytanie, czy udało się obudzić azjatyckiego smoka, jeszcze za wcześnie. Po chwilowym sukcesie, ożywienie gospodarcze zamieniło się w stagnację, a Japończycy znów w popłochu przestali wydawać pieniądze, przez co spadły wskaźniki konsumpcji.
Tym razem jednak politycznie Abe ma zagwarantowane miękkie lądowanie. Jego partia LDP, w połączeniu z koalicjantem – maleńką buddyjską partią Komeito – zdobyła większość 326 miejsc w 475-osobowym parlamencie. Samo LDP uzyskało 291 miejsc – to utrata tylko 4 posłów w porównaniu do 2012 roku.
Na prawdziwy test charyzmy Księcia przyjdzie jednak pora dopiero w październiku przyszłego roku, kiedy członkowie jego partii wybiorą nowego lidera. Oby dla Abe nie skończyło się to tak, jak dla jego idolki, Margaret Thatcher.