Nadąsane, przymilne, z uśmiechem Mony Lizy lub od ucha do ucha. Twarze, na których maluje się absolutny zanik myśli i pełne oddanie swojemu odbiciu. Zastygłe z otwartymi ustami i wielkimi oczami, jak z kreskówki. Lub z lekko przymrużonymi. Tak wyglądają bohaterowie filmiku pt. Hipsterzy pozujący do filmu myśląc, że pozują do zdjęć. A często bohaterowie dnia codziennego i niejednej imprezy.
Powiedzmy sobie szczerze: na widok wycelowanego w twarz telefonu z aparatem z mimiką większości z nas robi się coś dziwnego. Pseudozabawna mina, komunikująca, jacy jesteśmy wyluzowani, poza małego słodziaka albo sexy kociaka – wszystkie chwyty dozwolone. Naczytani, że żyjemy w kulturze obrazu, przejedzeni migawkami ze ścianek, na których prężą się jednodniowe gwiazdy w „stylizacjach miesiąca”. Do śniadania pudelek, na kolację plotek, w pracy krótki przegląd Facebooka, gdzie nasi znajomi pozują do zdjęć z wprawą Rihanny – nawet jeśli zamiast na Soho, są na imprezie, na którą pies z kulawą nogą niechętnie by wpadł. Oczywiście, wiadomo, że się tylko tym bawimy, że to krótka przerwa w pracy pełnej tabel, raportów i artykułów. Nie musimy być szczególnymi fanami glossy stories, one wpadają nam przed oczy wszystkimi kanałami. Przenikamy nimi mimowolnie, ale też sami po nie sięgamy i potem dublujemy te pozy, biorąc udział w pojedynku na miny.
Bohaterowie filmiku: Tekst linka idą w potyczkach z aparatem dość daleko. Wprowadzeni przewrotnie w błąd, że ktoś im robi zdjęcie, cierpliwie i z poświęceniem pozują. Nie zamykają nawet na moment oczu i ust, nie biorą wdechu. Zastygają w uśmiechu lub w minie, która ma być tajemnicza albo pociągająca. Fakt, że są nazwani hipsterami, ze względu na swoje ubrania jak z Urban Outfitters, niewiele tu zmienia, ponieważ pojęcie hipstera, przez nadużywanie, dawno straciło kontury. Imitują pozy modeli i gwiazd, desperacko walcząc o dobre ujęcie, o lepsze ujęcie samych siebie. O ubarwienie życia, w którym wreszcie przez moment ktoś – nieważne kto – robi im zdjęcie, a nie sami je sobie robią z komórki, wykonując czterdzieści dubli, żeby nos im wyszedł prosto, a grzywka idealnie na boczek.
Nie byłoby o czym pisać, gdyby to nie był trochę znak czasów. Ci ludzie naśladują swoje wzorce ekranowo – pudelkowe. Liczba gwiazd będących tak naprawdę nikim istotnym – w sensie dokonań, celebrytów odgrzewanych i na siłę pompowanych, przekracza w ostatnim czasie wszelkie możliwości percepcji. Nie chodzi o to, że z ekranu czy gazetowych stron powinien ciągle przemawiać Tadeusz Konwicki na zmianę z Zygmuntem Baumanem. Rozrywka ma swoje prawa, i sama w sobie może być wysokiej klasy – jeśli jest dobrze zrobionym serialem, reklamą, czy artykułem lifestyle’owym o trendach sezonu. Ale wszechobecność lokalnych inkarnacji tyjącej i chudnącej na zmianę Kim Kardashian, aktorek promujących koce dla niemowląt, jednodniowych piosenkarek bez głosu lub osób pozujących bez bielizny powoduje, że nie ma już w zasadzie miejsca na innych idoli masowej wyobraźni. Cichym głosem, z kilku okładek na krzyż, mówią coś czasem aktorki pokroju Agaty Kuleszy. Korowód beztalenci wciąga jednak kolejne osoby.
Pojedynek na miny nie kończy się na serialowych gwiazdach. Gdy Wojciech Kuczok zawija się w kołdrę z Agatą Passent i pozuje w Vivie! robiąc zadumaną minę, dołącza płynnie do naszej ekipy ze ścianki. Ubrany, a raczej modnie rozebrany, ładnie uczesany rozmarzonym tonem opowiada o motylach w brzuchu. W zasadzie może lepiej, żeby w tym wypadku nie dzielił się swoimi myślami – milczenie to duży plus filmu o hipsterach. Nie mówią ani słowa. Może dlatego, że muszą mieć cały czas usta złożone w literę „O”.