Przykład ministra Gowina unaocznia specyficzną pogardę społeczeństwa polskiego dla osób o wykształceniu filozoficznym lub (po prostu) filozofów. Źródła tej pogardy są zrozumiałe, ale skutki przytłaczające. Wyrażają się w znanym polskim powiedzeniu – Tales z Miletu i Sedes z Bakelitu (chyba należy pisać te wyrazy wielkimi literami), które z siłą i precyzją właściwą ludowej mądrości ujmuje istotę problemu.
REKLAMA
Owa niechęć do filozofii jest najprawdopodobniej mieszaniną spuścizny ideologii marksistowskiej, którą w zbarbaryzowanej wersji ucieleśniał polski realny socjalizm, odejścia od nauczania filozofii w szkole i najzwyklejszej w świecie obawy przed tym co nieznane. Tak się jednak składa, iż owa filozoficzna spuścizna Starego Świata (bo tę głównie negujemy) była siłą napędową dla Europy przez wieki i porzucanie jej na rzecz SAMEJ TYLKO PRAKTYKI jest strzałem w kolano, nie tylko dla Polski, ale również dla całego świata Zachodu, o czym jednak nie będziemy tutaj mówić.
Przekładając przytoczone okoliczności na realia niniejszej sprawy (świadomie stosuję prawniczą poetykę) podstawową wadą ministra Gowina ma być jego wykształcenie (choć wad tych znalazłoby się zapewne więcej i innego rodzaju). O ile postawa ta prezentowana przez ogół społeczeństwa mogłaby znajdować zrozumienie, to niechęć prawników, a może przede wszystkim studentów prawa do „filozofa na urzędzie” budzi pewnego rodzaju zdumienie, choć w kontekście tego, jak naucza się filozofii na polskich wydziałach prawa i jaki jest do niej stosunek nie jest to całkowicie niezrozumiałe.
Prawo bowiem począwszy od jego tworzenia, po interpretowanie, stosowanie i funkcjonowanie w społeczeństwie jest zagadnieniem w ścisłym tego słowa znaczeniu filozoficznym (oczywiście nie tylko filozoficznym). Nakładają się tu na siebie kwestie logiczne, semantyczne, semiotyczne, socjologiczne, etyczne etc. Programowe odrzucenie tych – wydawałoby się oczywistości – prowadzić może i prowadzi do absolutnego niezrozumienia czym jest prawo i po co nam ono. Powoduje również stan permanentnego poczucia całej społeczności , że funkcjonuje w świecie „złego prawa”, a politykom umożliwia nieustanne grzebanie, modyfikowanie i całkowicie zbędne uchwalanie coraz to nowych aktów prawnych, które makulaturą stają się już w chwili ich uchwalenia. Skutkiem „filozoficznym” jest sprowadzenie prawa do rozkazu, którego zasadności nikt nie myśli analizować.
W tym sensie powołanie na ministra sprawiedliwości osoby o wykształceniu filozoficznym, jeżeli nie filozofa, było posunięciem dobrym. Minister Gowin powinien jednak wspierać się w swoich działaniach radą i pomocą praktyków, a co do tego – w kontekście politycznej w złym znaczeniu tego słowa decyzji o deregulacji - nie można być przekonanym. Odrzucanie bowiem „praktyków” przez „filozofów” jest tak samo błędne jak stanowisko odwrotne.
