Obrzucenie racami ambasady rosyjskiej przez osobników przyznających się do tradycji narodowej i prawicowej to bodaj największy absurd poniedziałkowego marszu, zwanego przez niektórych marszem niepodległości. Rosja i jej prezydent uosabia bowiem wszystko, co jest bliskie polskiej prawicy: antyokcydentalizm, przywiązanie do „tradycyjnych” wartości, zespolenie państwa i Kościoła, a przede wszystkim twardy kurs wobec „zboczeńców”.
Wystarczy krótki przegląd prawicowej publicystyki na znanych portalach, Facebooku i Twitterze, aby stwierdzić, iż najlepszym światowym przywódcą jest dziś Władimir Putin. Putin, który szturmem zdobył prawicowe serca, wtrącając do więzienia Bogu ducha winne dziewczyny z „Pussy Riot”, tworząc ustawy inspirujące twardych rosyjskich chłopców do "odpowiedniego" traktowania homoseksualistów i wreszcie przetrzymując aktywistów Greenpeace (prawica reaguje alergicznie również na słowo „ekologia”).
Wobec tych zasług bledną stawiane mniej lub bardziej wyraźnie zarzuty „o Smoleńsk”. Bledną, bo Putin przynosi ulgę przenikniętej freudowskim lękiem przed kobiecością i „tęczowością” narodowo-prawicowej duszy. Przywraca wiarę w utraconą męskość, do czego nie jest już zdolna nawet najbardziej szaleńcza publicystyka. Race były zatem źle ulokowane.