Dzięki mojemu przyjacielowi dowiedziałem się, że istnieje coś takiego, jak „Seks w małym mieście”, program prowadzony w ramach „Femmera.tv”. Tym razem twórcy programu wzięli się za mój rodzinny Sochaczew. Całość jest względnie sympatyczna, a jednak odrobiny złośliwości nie mogę sobie darować. Tym razem posłużę się cytatem z mojego przyjaciela, który – na szczęście – jest mieszkańcem stolicy. W dodatku dobrze wykształconym, z wszelkimi zadatkami na warszawskiego leminga.
W najnowszym odcinku „Seksu w wielkim mieście” Dellfina Dellert odwiedziła Sochaczew. Tak „świadome i cywilizowane" wielkomiejskie mieszczaństwo wyśmiewa i potwierdza swoją przewagę na „głupią i prostacką” prowincją.
W zasadzie cały program jest na tyle sympatyczny, że mógłbym się z moim przyjacielem nie zgodzić. A jednak, Dellfina Dellert – stwierdzając – niby to żartobliwie – że nic się tu nie dzieje, potwierdza słowa mego warszawskiego przyjaciela. Zarzut niedziania się niczego (w przypadku Dellfiny Dellert okraszony ostentacyjnym ziewem) jest bowiem specyficznym zabiegiem moralno-erystycznym, a w dodatku elementem dystansowania się mieszkańców dużych osad miejskich wobec mieszkańców małych osad miejskich.
Jak to nic się nie dzieje? A ja, Pani Dellfino, moja żona, dzieci, pies i kanarek to nic? Macie takie rzeczy w stolicy? Że jakiś seks jest, tego dowodzi już tylko nasze istnienie. I nie tylko!
Wiem, przemawia przeze mnie prowincjonalny resentyment i jeszcze w dodatku uwewnętrzniam rednecka. Niechże i tak będzie. Co mogę czytelnikom „NaTemat" obiecać, to to, że już niedługo poszerzę bloga o więcej tematów z mojej sochaczewskiej prowincji i nie będzie to tylko seks.
PS Kolega warszawiak był jeszcze bardziej złośliwy ode mnie, sugerował bowiem, że ziew może się wiązać nie tyle z sochaczewską nudą, co okolicznościami subiektywnymi. Ale ja tak nie myślę.