Po ludzku żal mi Lecha Wałęsy, ale jego uporczywe powtarzanie, że wszystkie materiały o "Bolku" są sfałszowane, jest działaniem samobójczym. Bo cokolwiek Wałęsa dziś powie, nie będzie w stanie wytłumaczyć, dlaczego Służba Bezpieczeństwa miałaby ex post - czyli, jak należy wnosić, w latach 80. - wytworzyć aż 600 stron fałszywek (to musiałaby być potężna, benedyktyńska praca, na którą potrzeba było mnóstwo czasu!), by ich potem nigdy przeciwko niemu nie użyć.
Przeczytałem przez ostatnie trzy dni te blisko 600 stron i obraz, jaki wyłania się z tych teczek, jest przygnębiający wielce. I dla Wałęsy niekorzystny, choć sprawiedliwie trzeba oddać, że widać z tych dokumentów, iż po początkowym zagonieniu do narożnika (grudzień 1970) i byciu w defensywie (niemal cały rok 1971), Wałęsa - ze sprytem, jaki znamy z innych jego poczynań - powoli, ale systematycznie emancypuje się spod wpływów SB. Kręci, kluczy w przebiegły sposób, usiłuje - jako swego rodzaju parasol ochronny - wykorzystywać bycie TW do coraz ostrzejszej działalności związkowej (co wywołuje narastające niepokoje prowadzących go esbeków), aż w końcu kategorycznie odmawia dalszej współpracy (jest rok 1976).
W tamtym czasie odmowa taka wymagała niewątpliwej odwagi i była dowodem na tworzący się silny charakter Wałęsy. Ten smutny czas lat 1970-76 - zahibernowany w esbeckich teczkach - jest dla mnie zapisem kształtowania się w Wałęsie Człowieka: od podległości i nikczemności do wewnętrznej wolności. Myślę, że to właśnie gdzieś w połowie lat 70. - nie boję się tej górnolotności, bo bardzo mi tu akurat pasuje - zmarł Gustaw, a narodził się Konrad ("Gustavus obiit, hic natus est Conradus"). Konrad, czyli Lech Wałęsa lider. Ten, którego znamy z lat 1980-81. Ten, którego pokochały miliony.
Każda przemiana pozostawia jednak po sobie ślad. Gnijący kokon lub zaschniętą wylinkę. Zapisane słowo lub rysę w pamięci.
Wielobarwny, fruwający nad łąką motyl ma zazwyczaj swoją dawną, nikczemnie gąsieniczą postać w cewce Malpighiego, czyli motylej dupie. Ale homo sapiens przyziemniejszy jest od motyla i ze wszech miar pragnie, by kochać go za każdą postać, łącznie z larwalną. Dlatego też Wałęsa - przemieniwszy się już w świadomego siebie Konrada - chciał na zawsze zapomnieć o słabym Gustawie. A przede wszystkim, by inni o nim zapomnieli. Ale im bardziej starał się tego Gustawa ukryć, tym dotkliwiej się nim na powrót stawał ("Gustavus obiit, Boleslaus non obiit"). Co pamiętamy nad wyraz dobrze z czasów jego żenującej prezydentury. Był wówczas Wałęsa znacznie bliżej siebie z lat "bolkowych" niż z czasów karnawału "Solidarności".
Wydaje się, że dziś Wałęsa może jedynie zdać uczciwy rachunek z całej swojej przeszłości, łącznie z czasem niechwalebnym. Po to przede wszystkim, byśmy go nie zapomnieli z czasów, kiedy był prawdziwie wielki. A my - niezależnie od tego, co wiemy o Wałęsie z esbeckich teczek - też musimy wykonać wysiłek, by cienki Bolek nie przesłonił gigantycznego Konrada, któremu naprawdę wszyscy wiele zawdzięczamy.