
Wyjazd planowaliśmy od dawna. Były dyskusje, spory, długie nocne rozmowy. Decyzja została podjęta, jedziemy do Birmy. Dlaczego właśnie Birma, a właściwie Myanmar? Kraj piękny, tajemniczy, odległy. Pełen wspaniałych zabytków, niesamowitych świątyń, dziewiczej, zachwycającej przyrody. W opinii wielu podróżników Birma to jeden z najpiękniejszych krajów Azji. Wyczytaliśmy, że nie przypomina żadnego innego państwa w Azji południowo- wschodniej. Podczas gdy pozostałe kraje regionu rozwijają się i bogacą, Birma cały czas pozostaje w pewnej izolacji, do niedawna rządzona twardą ręką junty. Czas w Birmie jakby zatrzymał się lata temu. Tu praktycznie nie ma supermarketów, firmowych sklepów, multipleksów. Życie płynie powoli i skupia się wokół rodziny i religii. Ludzie sa biedni, ale życzliwi i pomocni, ciekawi świata. Birma ròwnież bardzo szybko się zmienia. Co roku przybywa turystów, kraj staje się dostępny, znikają stare zakazy i nakazy. Postanowiliśmy sami skonfrontować z rzeczywistością te wszystkie informacje.
Pomimo, że od tego czasu minęło 45 lat na ulicach miasta nadal dominują samochody przystosowane do ruchu lewostronnego. Jest to związane przede wszystkim z importem samochodów od najbliższych sąsiadów, a wiec z Japonii i Tajlandii, gdzie obowiązuje ruch lewostronny, wiec siłą rzeczy sprowadzane auta -tanie, używane są z kierownicą po prawej stronie.
Wbrew oczekiwaniom ruch był duży, po ulicach jeździło wiele samochodów, autobusów, ale ku naszemu kolejnemu zdziwieniu nie widzieliśmy ani tuk - tuków ani ryksz. Pojazdy te, tak charakterystyczne dla krajobrazu azjatyckich miast tu nie występowały. Wydało nam się to dziwne. Jak dowiedzieliśmy się później, zostały zakazane przez juntę. Psuły wizerunek miasta- i już.
Hotel nasz, znajdował sie właśnie na takiej ulicy, wąskiej, szczelnie zabudowanej kilkupiętrowymi kamienicami. Starymi, zaniedbanymi, ale oddającymi ducha tego miasta. Hotel był nie duży, dumnie prezentował swoje trzy gwiazdki, co jak na europejskie wymogi było niejakim przekłamaniem. Ale pokoje na szczęście okazały sie czyste, każdy wyposażony był w klimatyzację, łazienkę z ciepłą wodą i naprawdę nieźle działające Wi Fi. W hotelu działała też agencja turystyczna. Postanowiliśmy z niej skorzystać.
I tak trafiliśmy na Mr. Moe, który został naszym przewodnikiem. Dysponował samochodem i z chęcią zgodził sie oprowadzić nas po mieście. Znał doskonale Rangun. Tu mieszkał całe życie, tu studiował, pracował. Z werwą i humorem opowiadał o mieście. Woził nas w miejsca popularne, znane, typowe "must see". Lecz gdy zorientował sie, ze chcemy zobaczyć rownież inny Rangun, nie tylko ten turystyczny, zawiózł nas w kilka miejsc, do których z pewnością nie trafilibyśmy korzystając z przewodnika czy typowej agencji turystycznej odprowadzającej turystów utartymi szlakami.
Do takich miejsc z pewnością należała restauracja, gdzie zostaliśmy przywiezieni przez Mr. Moe. Knajpka gdzie mozna było zobaczyc tylko i wyłącznie lokalsów. Restauracja była integralną częścią dużego bazaru, gdzie można było kupić właściwie wszystko co nadaje sie do jedzenia. Funkcjonowały tam rownież uliczne bary, małe stanowiska serwujące najróżniejsze potrawy. Wyglądało to malowniczo. Jako, ze była to pora obiadowa, ludzi było bardzo dużo. Byliśmy jedynymi Europejczykami i wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Wszyscy byli bardzo życzliwi, uśmiechnięci. Niestety problemy językowe utrudniały nam konwersację, ale sprzedawcy z uśmiechem częstowali nas najróżniejszymi przysmakami, zachęcając do ich kupna. My jednak udaliśmy sie na posiłek do poleconej przez Mr. Moe restauracji.
Zasiedliśmy przy dużym, okrągłym stole i nie bez problemów, zaczęliśmy zamawianie potraw. Na szczęście karta, choć w języku birmańskim, była zaopatrzona rownież w zdjęcia potraw. To nas uratowało. Zamówiliśmy dużo dań, a będąc głodnym, człowiek zawsze przesadzi z ilością, i tak było tym razem. W dodatku wielkość porcji przeszła nasze najśmielsze oczekiwania! Po chwili, stół był cały zastawiony talerzami z najróżniejszymi, pięknie prezentującymi sie potrawami. Zapach był obłędny. Mieszanka przeróżnych przypraw, ziół, czosnku, chilli oszałamiała. Powoli zaczęliśmy kosztować i okazało sie, ze jest to najlepsze jedzenie jakie do tej pory jedliśmy. Wszystko było znakomite. Świeżutkie krewetki, ryby, chrupiące warzywa, kruche mięso. Potrawy okazały się być fuzją najróżniejszych kuchni azjatyckich- tajskiej, chińskiej, birmańskiej. Kuchnia w Birmie ma opinię dość tłustej, jednak tu zupełnie sie tego nie odczuwało. Posiłek był znakomity.
Nieco rozleniwieni i senni udaliśmy się na dalsze zwiedzanie - eksplorowanie miasta.
Z jednej strony tkwi w nim łagodność, płynąca z twarzy jego mieszkańców, otwartych, gościnnych, ciekawych świata i ludzi. W Rangunie na każdym kroku możemy spotkać buddyjskich mnichów spokojnie płynących przez ulice w swoich purpurowych szatach. Zadumanych, skupionych jakby nieobecnych.
Mieszkańcy Rangunu są ciekawi świata, chętnie zagadują przyjezdnych, pytają o kraj, z którego przybyliśmy, jego historię. Wydają się być dumni z faktu, że coraz więcej turystów odwiedza i odkrywa ich kraj, że powoli do Birmy wraca normalne życie.
Wciąż też dają tu o sobie znać ślady dawnej historii, obok których trudno przejść obojętnie.
Niemal na każdym kroku spotykamy wspaniałe kolonialne budynki, które lata świetności maja już dawno za sobą. Po olśniewającej, imperialnej architekturze pozostały sypiące się mury, pokryte warstwą kurzu i brudu. Budynki te mają w sobie swoisty, nierzeczywisty urok. Przywodzą na myśl odległe czasy, okres prosperity, świetności miasta.
" Tu zamordowano generała Aung Sana"- poinformował nas z marsową miną Mr. Moe, następnie wyłożył historię tego miejsca.
Prawie 70 lat temu, właśnie tu zginął Aung San, bohater narodowy, ceniony polityk, ojciec laureatki pokojowej nagrody Nobla, walczącej o demokratyzację Birmy - Aung San Suu Kyi. Generał zginął w zorganizowanym przez nieznanych sprawców zamachu, 19 lipca 1947 roku. O spisek oskarżono, a następnie osądzono i skazano na śmierć byłego premiera U Sawa.
Od lat ten budynek- widmo stoi pusty i zaniedbany, z roku na rok popadając w coraz większą ruinę. Jak powiedział nam Mr. Moe, władze miasta same nie wiedzą, co z tym potężnym gmachem zrobić. Jak potraktować tę bolesną i niewygodną przeszłość.
Rangun powoli wypełnia się nowymi sklepami, hotelami, bankomatami, a także twarzami coraz liczniej odwiedzających go zagranicznych turystów. Staje się nowocześniejszy. Lecz nadal pozostaje powikłany, melancholijny i zaskakujący. Miasto odurza słodko - gorzkimi zapachami, ogłusza hałasem - chaosem dżwięków, zachwyca wielokulturowością.
W ten nurt doskonale wpisuje się okolica pagody Sule, położona w centrum Rangunu, otoczona dwoma meczetami i kościołem anglikańskim, stojąca na przecięciu dróg prowadzących do chińskiej i indyjskiej części miasta.
Sama pagoda nie robi dużego wrażenia, obudowana pierścieniem najróżniejszych obiektów o charakterze handlowym. Będąc jednak centralnym punktem miasta stanowi częste miejsce pielgrzymek wiernych, jest również licznie odwiedzana przez turystów.
Kolejnym miejscem, w którym chętnie gromadzą się w wolnym czasie ranguńczucy jest park położony nad jeziorem Kandawgyi. Nas przywiózł tu Mr. Moe. Miejsce to jest nieco oddalone od centrum i próżno było szukać tu widoku turystów. Za to mieszkańców były całe tłumy. Trafiliśmy tu w dniu kiedy odbywał się nad jeziorem festyn, a na drewnianej estradzie występował popowy zespół. Tłumy młodych ranguńczyków falowały w rytm muzyki, śpiewając wraz z wykonawcami. Byliśmy jedynymi obcokrajowcami na tej imprezie i wzbudzaliśmy spore zainteresowanie, a nawet zdziwienie.
Okolice jeziora to bardzo zadbana i reprezentacyjna okolica. Największą z tutejszych atrakcji jest pałac Karaweik, będący repliką tradycyjnej królewskiej łodzi. To ogromny, efektowny budynek wspaniale prezentujący się szczególnie w nocy, gdy zostaje pięknie podświetlony i widać go z daleka.
I drugie jezioro - Inya, położone na obrzeżach Rangunu. Również ta przestrzeń łączy w sobie liczne przeciwieństwa i skrajności. Nad brzegiem dużego jeziora z dwóch stron stoją - dawna rezydencja generała Ne Wina, który zapoczątkował epokę dyktatury wojskowej i doprowadził do izolacji Birmy, a także willa Aung San Suu Kyi, symbolizującej demokratyzację kraju i nadzieję na kolejne, pomyślne zmiany.
Nad miastem góruje potężna, złocista stupa- Shwedagon, święty symbol Birmy. Jak mówi legenda, zawiera w sobie Sandaw ( włosy z głowy Buddy) oraz niezliczone skarby- złoto i kosztowności. Świątynię wybudowano 2500 lat temu i od tego czasu zachowała praktycznie niezmienioną postać. Przetrwała brytyjski imperializm, wojny, wojskowe reżimy i osiem trzęsień ziemi. Trwa niezmiennie i wzbudza nieustający podziw. Również i nas rzuciła na kolana, bo magia Shwegadonu nie pozostawia nikogo obojętnym.
Zwiedziliśmy kolejne miejsca, wspaniałe świątynie. Chaukhtatgyi Paya gdzie znajduje się imponujący pomnik ogromnego, ponad 70 metrowego leżącego Buddy, Kaba Aye Paya ze wpaniałym, okazałym marmurowym, siedzącym Buddą i piękną światynię Botatung. Powstała w 1948 roku w miejscu innej świątyni zburzonej w czasie bombardowania miasta przez RAF w 1943 roku. Według legendy poprzedniczka Botatung miała 2500 lat. Wnętrze światyni przytłacza bogactwem, spływa złotem i robi naprawdę duże wrażenie.
Odwiedziliśmy tę świątynię późnym popołudniem, właściwie juz wieczorem. Wizytę poprzedził miły spacer nad rzeka Yangoon, w pobliżu ktorej położona jest Botatung Paya. Zachodzące słońce kładło sie cieniem na wodę, a złota stupa mieniła tysiącami barw.
Szybko zapada zmrok. Kupcy stojacy pod drzewami są niemal nie widoczni. Na ich słabo oświetlonych straganach znajdują się bukiety z kwiatów bananowych i stosiki betelu do żucia. A obok równo ułożone w kartonowych pudłach pirackie DVD, stare kolorowe pisma, komiksy, książki. Wszystko w języku angielskim.
Dobiega końca nasz ostatni dzień w Rangunie. O świcie ruszamy dalej. Opuszczamy to skomplikowane miasto - miasto, które trudno zrozumieć, okiełznać. Znacznie łatwiej jest poddać się jego urokowi, zakochać się w nim i jeszcze długo po wyjeździe za nim tęsknić.
