REKLAMA
Przez szereg lat pracowałem jako pediatra. W szpitalu i w przychodni. W pogotowiu także. Tragiczna, znana z mediów historia mogła się wydarzyć na moim dyżurze. Nie wiem jakie byłoby jej zakończenie. Wiem natomiast, że każdy kto twierdzi, że nigdy nie zlekceważył objawów u dziecka, nie zbagatelizował słów jego rodziców, nie zaufał nadmiernie własnym przypuszczeniom zwyczajnie mija się z prawdą...
Podłożem podobnej historii mogło więc być również moje zaniechanie. Bardziej lub mniej świadome. Nie sposób zwalać całej winy na matriks zwaną „systemem”. Procedury tworzą ludzie i ludzie je wykonują. W żadnej z nich nie znajdziemy zapisu, który każe wyłączyć myślenie i empatię. Kiedy więc ich zabraknie – a to się niestety zdarza w każdych warunkach i pod każdą szerokością geograficzną – łatwo o tragedię...
Wykorzystywanie ludzkiego dramatu do uprawiania propagandy jest cyniczne. Szczególnie w wykonaniu ludzi, którzy sami byli u sterów i nie skorzystali z szansy naprawienia świata. Hasła w rodzaju „do każdego dziecka karetka powinna przyjeżdżać na każde żądanie” są czystą demagogią. Nie jestem orędownikiem istniejącego systemu, ale śmiem twierdzić, że nie naprawią go tego rodzaju pomysły. Wręcz mogą zaszkodzić. Jeśli do każdego dziecka wyślemy karetkę, do tego najciężej chorego dojechać nie zdąży...
System opieki powinien do minimum ograniczać ryzyka wynikające z deficytu wiedzy i wrażliwości. To znaczy ułatwiać wymianę informacji i wspomagać budowanie relacji pomiędzy lekarzem i pacjentem. Oczywiście „system” niczego nie zastąpi. Nie sprawi, że ludzie będą z automatu pracowici, uczciwi i pełni dobrej woli. Ale jeśli stworzy warunki do tego, by pacjent o swoim losie mógł współdecydować z lekarzem, który go (i którego) dobrze zna, to prawdopodobieństwo spóźnionej lub błędnej reakcji w sytuacji zagrożenia będzie malało. Kiedy działa w przeciwnym kierunku, uprawia moralny hazard.
Jednym z głównych założeń reformy z roku 1999 było wzmocnienie znaczenia medycyny „pierwszego kontaktu”. Wykształcono pokolenie lekarzy rodzinnych, wyposażono ich w gabinety i kompetencje. Wydzielono nawet odrębne środki na ich finansowanie. Wedle przyjętych pryncypiów mieli być „strażnikami systemu” i koordynatorami opieki. Po upływie blisko 15 lat wciąż zdarza się nader często, że chory pielgrzymuje do kolejnych specjalistów, poradni i klinik, a lekarz poz nie ma o tym zielonego pojęcia. Skąd zresztą miałby wiedzieć, skoro „system” tego nie wymaga? Jak dotąd nie stworzył nawet narzędzi, dzięki którym lekarz poz miałby szansę śledzić medyczną historię swoich podopiecznych. Nic dziwnego, że równie często jest sprowadzony do roli pisarza recept, skierowań i zaświadczeń...
W opinii znanego etyka, prof. Jacka Hołówki „w Polsce system ochrony zdrowia nie jest ani państwowy, ani prywatny, ani publiczny. To mieszanina wielu chaotycznych działań”. Niekwestionowanym dorobkiem ostatnich lat jest monstrualna biurokracja, przy pomocy której próbuje się okiełznać wszechobecny bałagan. Nawet w reakcji ministra widać tę skłonność – znajdziemy i ukarzemy winnych, powołamy komisję, wdrożymy procedury... To wszystko jest ważne, ale czy skuteczne? Czy to nie jest tak, jakby chorego na zapalenie płuc chcieć leczyć do skutku aspiryną? Najpierw trochę pomaga, dość szybko przestaje, ale my w nieskończoność zwiększamy dawkę zapominając, że lek nie ma prawa zadziałać na przyczynę choroby...
Im więcej chaosu w opiece zdrowotnej, tym częściej los pacjenta trafia w ręce przypadkowego lekarza. Im wyższa sterta formularzy oddziela ich od siebie – nawet jeśli to konieczne - tym trudniej się nawzajem usłyszeć. Doraźnych, objawowych działań mamy pod dostatkiem. Tyle, że medycyna „interwencyjna” jest dobra na krótko. Tak jak na krótką jedynie metę skutkuje paternalizm, podczas gdy trwały efekt uzyskuje się dzięki autonomii. Zamiast gasić pożary wodolejstwem telewizyjnych wystąpień – posłuchajmy siebie nawzajem. Porozmawiajmy jak ma wyglądać „system”, którym sami siebie próbujemy uzdrawiać...
