Polski sport to chałupnictwo, a polskim sportowcom brak jest woli walki i profesjonalizmu.

REKLAMA
Kilka razy w tygodniu biegam w pobliskim lesie, Lasku Bielańskim. Czasem spotykam w nim starszego, szczupłego pana, ubranego w dres i dzierżącego kijki do nordic walkingu. Zawsze uśmiechnięty, odwzajemnia pozdrowienia. To Wojciech Zabłocki, mistrz szabli i mistrz architektury. Zdobywca wielu medali, tytułów, wielokrotny olimpijczyk. Człowiek sukcesu, fachowiec, spełniony życiowo i zawodowo. Jego syn, Michał, też był szermierzem, kontuzja pleców wyeliminowała go ze sportu, jest za to poetą - i też chyba spokojny życiowo... To ludzie, którym szerokie zainteresowania i kwalifikacje - psychiczne i zawodowe - dały chyba spełnienie.
Trasa mojego biegu prowadzi często przez teren pobliskiej Akademii Wychowania Fizycznego, po roku 1989 znów imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego. Jestem z nią związany od dzieciństwa. Podglądałem mistrza Waldemara Baszanowskiego, kiedy podrzucał i wyciskał ciężary przed pawilonem sportowym. Było to apogeum jego sukcesów. Mistrz namawiał mnie do treningów, twierdząc, że układ ręki predestynuje mnie do ciężarów. Na szczęście nie uległem... Marcin Dołęga, który "poległ" w Londynie, jest wrakiem człowieka, z tego co opowiedział, pozbawionym nie tylko profesjonalnej opieki lekarskiej, ale może wkrótce także środków do życia. Drugi polski sztangista, który odniósł sukces, zdobył złoty medal, Adrian Zieliński, dokonał tego własną determinacją i za własne pieniądze. Dziś zastanawia się, czy dla własnego dobra nie zmienić barw narodowych. Za kilka lat czeka go w Polsce być może los Dołęgi. Czyli brak perspektyw życiowych.
Kiedyś AWF tętnił życiem. Pawilony były pełne, hala sportów zespołowych (zaprojektowana właśnie przez Wojciecha Zabłockiego) była podświetlona do późna w nocy. Dziś AWF jest zapyziały i opuszczony. Hale stoją praktycznie puste, na boisku lekkoatletycznym trenuje kilku młodzików i juniorów. Rzadko można zobaczyć tu Tomasza Majewskiego, czy Piotra Małachowskiego. Rzutnie są zdewastowane, grożą kontuzjami... Nawet prywatne kluby taekwondo i karate wyprowadziły się poza uczelnię. Znalazły zapewne tańsze lokale, może przyjaźniejszą atmosferę. Korty tenisowe - oczywiście pozostające w gestii prywatnych firm - nawet w środku dnia zajęte są tylko w połowie. Wszystko jest powiązane na sznurki, druty i wygląda gorzej, niż za złej komuny...
Kiedy Otylia Jędrzejczak święciła swe pierwsze wielkie tryumfy, a było to 10 lat temu, obiecano jej, że w Warszawie powstanie profesjonalny zespół basenów, głównie dla treningów, oczywiście z basenem olimpijskim. Na warszawskim AWF. Dziś w tym miejscu, gdzie miała powstać hala z basenem jest plac manewrowy prywatnej nauki jazdy, obok prowizoryczna zagroda dla koni... Warszawskiego pływania prawie nie ma, a najstarsza i najbardziej zasłużona uczelnia nie ma pełnowymiarowego basenu...
Warszawski AWF jest w upadku, nie tylko ze względu na zdekapitalizowaną infrastrukturę. Także dlatego, że kadra naukowa odeszła, a ci co pozostali, nie nadążają za światowymi trendami. To jest jedna, choć nie najważniejsza przyczyna takiego stanu polskiego sportu, którego londyńskie klęski przeżywamy w tych dniach. Uczelnia nie ma pieniędzy, ale również nie ma ludzi, którzy by mieli wizję i siłę do jej realizacji.
Polski sport to chałupnictwo. Siatkarze, reprezentanci ponoć najbardziej profesjonalnie zarządzanego i dofinansowanego związku sportowego, PZPS, sromotnie przegrali w ćwierćfinale z Rosjanami. To czego wymagać od innych polskich sportowców? Trzymają się tylko ci, którzy działają na zasadzie samofinansowania, bez oglądania się na system. I ci, którym udało się wypracować system mistrz - uczeń. Justyna Kowalczyk miała szczęście trafić na Wieretelnego, Tomasz Majewski dwa złota olimpijskie zawdzięcza Henrykowi Olszewskiemu, polscy miotacze muszą dogadywać się ze znanym z trudnego charakteru Czesławem Cybulskim. W tym nie ma jednak żadnej ciągłości, żadnego planu. I prawdopodobnie żadnej przyszłości w ich dyscyplinach sportu.
Większości polskich sportowców brakuje jeszcze czegoś. Brakuje im woli. Woli walki, woli zwycięstwa, ale także profesjonalizmu i odpowiedzialności. W 8 przypadkach na 10, kiedy wynik rywalizacji sportowej zależy od siły woli i spokoju, Polacy przegrywają. Tak było choćby z polskimi siatkarzami plażowymi, którzy grając z Brazylijczykami tie breaka prowadzili 11 do 8. Przegrali do 15. Choć oni, ze względu na przerwy w treningach, mogą zostać usprawiedliwieni. Nic nie usprawiedliwia Mateusza Kusznierewicza, który z Dominikiem Życkim pojechał do Londynu po medal w żeglarskiej klasie "Star". Zajęli miejsce 8. Kusznierewicz powiedział po ostatnim wyścigu, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Gdzieś ambicja i wola złotego medalisty olimpijskiego w klasie "Fin" uleciały...
Po olimpiadzie przyjdzie czas rozliczeń i narzekań. I wszytko pozostanie bez zmian. Na następnych letnich Igrzyskach Olimpijskich będziemy odnosić się do tych tegorocznych, londyńskich. Może zdobędziemy medal, dwa więcej. Sukces na miarę czego? Na miarę małych ambicji...
Azrael

PS. Muszę coś wyjaśnić, sprawa dotyczy Zofii Noceti - Klepackiej. Tak, uważam brązowy medal, jak wypływała na desce za jej porażkę, choćby z powodu zapowiedzi zdobycia złota, jakie zewsząd się rozlegały. Jeżeli ona uważa inaczej, to jest jej problem. Nie jest jednak gorszą medalistką, dlatego, że czyta ponoć "Gazetę Polską". To był z mojej strony żart, na profilu twittera - jestem wszak komentatorem politycznym, zdeklarowanym przeciwnikiem opcji reprezentowanej przez periodyk Tomasza Sakiewicza. Jeżeli p. Zosia chce sobie (choć nie wiem, czy tak czyni) zaśmiecać głowę "GaPolem", to jest to jej sprawa - byleby profesjonalnie wykonywała swój zawód.
Pani Noceti - Klepacka postanowił zlicytować swój medal olimpijski, a środki przeznaczyć na leczenie chorej nieuleczalnie dziewczynki. To gest wspaniały i należy jej się za to wielki szacunek. Choć powinien być to medal złoty...