Grzegorz Halama w swoim kultowym skeczu śpiewał: „ja wiedziałem, że tak będzie...”. Dokładnie tę samą melodię aktualnie nucę sobie pod nosem, oczekując na coś, czego panicznie się boję. Jednymi słowy, kolejny raz zapewniam sobie rozrywkę, która daleko wykracza poza moją strefę komfortu. Dzisiaj, na chwilę przed południem, stanę w szranki z moimi demonami, które prześladują mnie od dziecka i zostawiły blizny na psychice. Naprawdę się boję.
Trener. Od kilku lat zakochany w bieganiu. Zabiegany, dosłownie i w przenośni. Nie lubi o sobie mówić, bo się wstydzi, nie wstydzi się tylko wtedy, kiedy biega. www.TrenerBiegania.pl
Zanim zdradzę, kim są moje demony, pozwolę sobie na refleksyjny wstęp, od którego bije taniochą. Dodam, że dziwi mnie to, że tak mało osób kupuje rzeczoną taniznę, która czyni Cię szczęśliwszym. W każdym razie...
Łaknę adrenaliny, kocham wyzwania, lubię mierzyć w nieosiągalne i wierzę, że za szczytem jest kolejny szczyt. Jeszcze do niedawna, byłem nędznym, zakompleksionym skrzatem, ale pewne sytuacje życiowe zmusiły mnie do podjęcia radykalnych środków. Skończyłem z pieprzeniem i po prostu zacząłem robić, a nie marudzić. W końcu stanąłem przed lustrem i powiedziałem sobie: „potrafisz!”. To z pozoru banalne przesłanie wymierzone wprost w siebie, odmieniło mnie do imentu. Prawdziwy rycerz w trudnych chwilach nie robi w zbroję, tylko chwyta miecz i walczy do ostatniego tchu. Dlatego stałem się rycerzem, nie robię niepotrzebnych rzeczy i nie ma wyzwania, przed którym ze strachu narobiłbym w zbroję. I wiecie co? To procentuje, dosłownie na każdym kroku. Oczywiście nie chcę udawać kozaka. Trzeba pamiętać, że w realizowaniu swoich pasji i spełnianiu marzeń niezbędny jest pierwiastek „pokory”. Mimo wszystko, nie mam jednak wątpliwości, że to my sami wyznaczamy sobie granice, i dosłownie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Jeśli tylko chcesz...
Podobno wszystko jest możliwe, w momencie kiedy spodziewamy się tego najmniej. Wnioskując po wydarzeniach z ostatnich godzin, muszę potwierdzić tę mądrość.
W weekend, 7-8 lipca, przepiękna, mazurska miejscowość Susz, gości najlepszych triathlonistów w kraju. Kim są triathloniści? To z pewnością osoby, które lubią wyzwania, nie boją się zmęczenia a szczęście definiują trzema wyrazami: pływanie, rower, bieganie. To są również osoby, które kocham miłością platoniczną. Zresztą w ogóle uważam, że sportowcy to fantastyczni ludzie. Ale o tym później...
Na zaproszenie marki Timex, wybrałem się do stolicy polskiego triathlonu, by móc z bliska przyjrzeć się tej największej imprezie triathlonowej w Polsce. Triathlon byłby dla mnie egzotyką, gdyby nie fakt, że biegam, natomiast po dziś dzień, ta dyscyplina jest abstrakcją ze względu na pływanie. Nigdy nie interesowałem się triathlonem, przez myśl mi nie przeszedł pomysł o staniu się człowiekiem z żelaza. Dlaczego? Bo nie cierpię pływać, nigdy mi to nie wychodziło, i to właśnie pływanie jest moim demonem, który nie daje mi spokoju. Utrzymuje się na wodzie, mogę nawet powiedzieć, że potrafię pływać, ale kaleczę tę aktywność i zwyczajnie nie lubię pływać. Od dziecka pływanie jest dla mnie karą. Z tego powodu, triathlon zawsze stał obok mnie, nigdy ze mną.
Nic tak nie rozwija jak nowe doświadczenia, z prawdziwą przyjemnością pojechałem do Suszu, by zapoznać się z triathlonem... Nie spodziewałem się jednak, że zwykły, dziennikarski wypad przerodzi się w walkę z demonami.
W luźnej rozmowie z przedstawicielami firmy Timex, powiedziałem, że w przyszłym roku muszę spróbować swoich sił w triathlonie. Po całodniowym oglądaniu zawodów na dystansie half-iron (niecałe 2 km pływania, 90 km jazdy na rowerze i biegu na dystansie półmaratonu), poczułem ducha rywalizacji i zatęskniłem za przedstartową adrenaliną i emocjami z tym związanymi. Zażartowałem, że fajnie by było mieć rower i resztę specjalistycznego ekwipunku, by móc sprawdzić się drugiego dnia zawodów na dystansie sprinterskim (ok. 750 m pływania, 20 km jazdy na rowerze i 5 km biegu). Okazało się, że żart stał się samospełniającą się przepowiednią i Timex rzucił mi wyzwanie... Oni organizują mi sprzęt, a ja mam stawić czoła dystansowi sprinterskiemu. Oczywiście dobrze wiedzieli o tym, że boję się pływania i pomimo świetnej kondycji, po przepłynięciu 200 m czuję się jak zdechła ryba. Zrobili to z premedytacją, podrażnili moją ambicję, dlatego moja odpowiedź nie mogła brzmieć inaczej niż:
„ ja nie dam rady?”.
Z początku byłem dumny ze swojej odwagi, ale po dokładnym przemyśleniu podjętej decyzji, doszedłem do wniosku, że porywam się z motyką na słońce. Na samą myśl o pływaniu dostaję drgawek, dokładając te 750 m w wodzie, w mojej głowie kłębią się apokaliptyczne myśli. Z pewną nadzieją liczyłem, że TIMEXowi nie uda się załatwić dla mnie sprzętu, tym bardziej, że przy moich warunkach fizycznych (165 cm wzrostu) ciężko znaleźć specjalistyczny sprzęt dla karzełków. Sądziłem, że się zgrabnie wyślizgnę z tej kłopotliwej sytuacji, ale jak się okazuję nie doceniłem ich samozaparcia. Załatwili rower, piankę, kask... To też ciekawa historia, ale o tym znowu później.
Suma summarum, dzisiaj o godzinie 11.00 zadebiutuję w triathlonie, którego naprawdę się boję. Przede mną starcie z pływaniem i ponowna walka z własnymi słabościami. Mimo wszystko jestem dobrej myśli. Po przebiegnięciu maratonu bez przygotowania (co wiązało się z agonią na trasie), ponownie rzuciłem sobie wyzwanie. Mam nadzieję, że wyjście poza strefę komfortu, stawienie czoła czemuś, co jest moją udręką, uczyni mnie jeszcze silniejszym i pozwoli wyzbyć się demonów. Każde nowe doświadczenie na wagę złota...
Dalsza część historii tuż po dzisiejszym starcie. Trzymajcie kciuki!