Kilkanaście dni temu stałem się triathlonistą (warto dodać, że triathlonistą z przypadku). Esencją mojej przygody jest to, że zwyciężyłem z demonami, które prześladują mnie od kiedy pamiętam...
Trener. Od kilku lat zakochany w bieganiu. Zabiegany, dosłownie i w przenośni. Nie lubi o sobie mówić, bo się wstydzi, nie wstydzi się tylko wtedy, kiedy biega. www.TrenerBiegania.pl
W nocy z 7 na 8 lipca, na swoim blogu napisałem:
Na zaproszenie marki Timex, w dniach od 7 do 8 lipca, wybrałem się do stolicy polskiego triathlonu, by móc z bliska przyjrzeć się tej największej imprezie triathlonowej w Polsce. Triathlon byłby dla mnie egzotyką, gdyby nie fakt, że biegam, natomiast po dziś dzień, ta dyscyplina jest abstrakcją ze względu na pływanie. Nigdy nie interesowałem się triathlonem przez myśl nie przeszedł mi pomysł o staniu się człowiekiem z żelaza. Dlaczego? Bo nie cierpię pływać, nigdy mi to nie wychodziło i to właśnie pływanie jest moim demonem, który nie daje mi spokoju. Utrzymuję się na wodzie, mogę nawet powiedzieć, że potrafię pływać, ale kaleczę tę aktywność i zwyczajnie nie lubię pływać. Od dziecka pływanie jest dla mnie karą. Z tego powodu triathlon zawsze stał obok mnie, nigdy ze mną.
Nic tak nie rozwija, jak nowe doświadczenia, z prawdziwą przyjemnością pojechałem do Suszu, by zapoznać się z triathlonem... Nie spodziewałem się jednak, że zwykły, dziennikarski wypad przerodzi się w walkę z demonami.
W luźnej rozmowie z przedstawicielami firmy Timex powiedziałem, że w przyszłym roku muszę spróbować swoich sił w triathlonie. Po całodniowym oglądaniu zawodów na dystansie half-iron (niecałe 2 km pływania, 90 km jazdy na rowerze i biegu na dystansie półmaratonu), poczułem ducha rywalizacji i zatęskniłem za przedstartową adrenaliną i emocjami z tym związanymi. Zażartowałem, że fajnie by było mieć rower i resztę specjalistycznego ekwipunku, by móc sprawdzić się drugiego dnia zawodów na dystansie sprinterskim (ok. 750 m pływania, 20 km jazdy na rowerze i 5 km biegu). Okazało się, że żart stał się samospełniającą się przepowiednią i Timex rzucił mi wyzwanie... Oni organizują mi sprzęt, a ja mam stawić czoła dystansowi sprinterskiemu. Oczywiście dobrze wiedzieli o tym, że boję się pływania i pomimo świetnej kondycji po przepłynięciu 200 m czuję się jak zdechła ryba. Zrobili to z premedytacją, podrażnili moją ambicję, dlatego moja odpowiedź nie mogła brzmieć inaczej niż:
„Ja nie dam rady?”.
Z początku byłem dumny ze swojej odwagi, ale po dokładnym przemyśleniu podjętej decyzji doszedłem do wniosku, że porywam się z motyką na słońce. Na samą myśl o pływaniu dostaję drgawek - dokładając te 750 m w wodzie - w mojej głowie kłębiły się apokaliptyczne myśli. Dodam, że ostatnio z moją kondycją jestem również na bakier. Z pewną nadzieją liczyłem, że TIMEXowi nie uda się załatwić dla mnie sprzętu, tym bardziej, że przy moich warunkach fizycznych (165 cm wzrostu) ciężko znaleźć specjalistyczny sprzęt. Sądziłem, że jakoś wybnę z tej kłopotliwej sytuacji, ale jak się okazuje, nie doceniłem ich samozaparcia. Załatwili rower, piankę, kask...
Ola, która załatwi wszystko
Ola. Sympatyczna, inteligentna, rozmowna i przede wszystkim obrotna. To właśnie ona była egzekutorką mojego wyzwania, bo tak naprawdę to, czy wystartuję zależało tylko od niej, a w zasadzie jej umiejętności załatwiania spraw na cito.
Problemów od samego początku było mnóstwo bo triathlon, nawet na dystansie sprinterskim, to przedsięwzięcie nie w kij dmuchał... Na kilka godzin przed startem dysponowałem:
- frajerskim uśmieszkiem. Nie mogłem uwierzyć, że dałem się wrobić w triathlon. Sam na siebie ściągnąłem nieszczęście, pół żartem, pół serio mówiąc, że spróbowałbym tri-szaleństwa,
- astronomiczną sumą 12 godzin odpoczynku. Właśnie tyle przespałem w ciągu 3 dni... Na noc przed triathlonem, wstrzyknąłem do organizmu 5 godzin snu. Mimo tego, budząc się rano, przeżyłem prawdziwy ból istnienia i jeszcze bardziej odechciało mi się bawić w jakieś tri-przygody,
- butami do biegania. Tutaj objawił się mój geniusz i nałóg. Nieważne, czy wyjeżdżam na dzień lub miesiąc, zawsze biorę ze sobą buty do biegania. Nigdy nie wiadomo kiedy się przydadzą. Miałem nosa!
Całe szczęście, że spakowałem na wyjazd buty do biegania. Gdyby nie to, Ola miałaby kolejny problem, a tak musiała mi załatwić jedynie:
- piankę do pływania, bez niej absolutnie bym nie popłynął (zbyt duże ryzyko zatonięcia),
- rower,
- pakiet startowy.
Prawda, że niewiele?
Pianka
Nie przyjąłbym zakładu, gdyby nie warunek, który postawiłem – nie startuję bez pianki. Najlepiej pływam po warszawsku, pływak ze mnie żaden i... boję się wody. Pamiętam jak wypluwałem płuca na obozie zaliczeniowym AWF, kiedy to musiałem stawić czoła 400 metrom. W Suszu czekało na mnie niemal dwukrotnie tyle, czyli 750 metrów. Specjalistyczna pianka jest naprawdę gigantycznym wsparciem, jeśli niepewnie czujesz się w wodzie. „Dodatkowa skóra” sprawia, że wkładając minimum wysiłku z gracją unosisz się na wodzie. Piankowego wsparcia udzieliła mi przemiła obsługa sklepu dla triathlonistów tri-magic.pl. To dzięki nim udało mi się wyjść z wody o własnych siłach... Dzięki!
Rower
Z tym był największy problem, dlatego, że jestem... nie największy. W życiu wielokrotnie grzeszyłem, ale nigdy wzrostem. Producent rowerów, firma GIANT, która wystawiła swoje stanowisko na EXPO, niestety nie była w stanie pożyczyć mi roweru, bo nie dysponowała odpowiednimi rozmiarami. Wcale im się nie dziwię... kto by przypuszczał, że ktokolwiek będzie zainteresowany zakupem/wypożyczeniem roweru dla leśnych skrzatów. ;-)
Byliśmy w kropce. Tak naprawdę to Ola miała większy problem niż ja - mnie nieszczególnie zależało na starcie i po cichu liczyłem, że uda mi się odkręcić kota ogonem. Niestety... Po raz kolejny okazało się, że społeczność biegaczy to fantastyczni ludzie, którzy zawsze chętnie udzielą pomocy.
Pomijając nieistotne wątki tej części historii, rower za 13.000 zł pożyczyła mi Kasia Marczyńska. Specjalnie wspomniałem o cenie, bo za tę kwotę z powodzeniem można kupić dobrej klasy auto... Kasia, nota bene współwłaścicielka sklepu dla biegaczy w Warszawie (Sport-GURU), bez jakichkolwiek obaw pożyczyła mi rower. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie trzy fakty:
- Kasia pożyczyła profesjonalny sprzęt za grube pieniądze osobie, która nigdy nie jeździła na kolarzówce, a na rower ostatni raz wsiadała 2 lata temu,
- rzeczony rower to dla Kasi oczko w głowie. Nie powiedziała tego wprost, ale widziałem z jaką ostrożnością i delikatnością obchodziła się ze swoim cackiem. To musi być miłość do dwóch kółek, a miłości się nie pożycza...
- do tej pory się nie znaliśmy.
Wnioski? Biegacze to świetni ludzie.
Dzień startu
Na moje nieszczęście, pomimo wielu trudności i poświęconego czasu, udało się załatwić cały sprzęt. Jasio powiedział „A”, musiał powiedzieć „B”...
Po pięciu godzinach snu wstałem pełen frustracji i obaw. Spakowałem wszystkie niezbędne rzeczy, zbiegłem na śniadanie, a następnie z wcześniej spakowanymi tobołami wsiadłem do samochodu. Zakwaterowani 25 km od Suszu, pomknęliśmy do stolicy polskiego triathlonu. Bardzo się denerwowałem. Naprawdę się BAŁEM, ale zgrywałem bohatera, który nie robi w portki przy okazji pierwszej lepszej podbramkowej sytuacji.
Przyjechaliśmy na start bardzo wcześnie. Od momentu przyjazdu miałem jeszcze 3 godziny wolnego. Pierwsza godzina zleciała błyskawicznie. Włożyłem do swojego boksu wszystko, co niezbędne. Następnie urocza Pani w punkcie pakietów startowych odcisnęła na moim potężnym przedramieniu numerek startowy. 21. Pomyślałem sobie, że to dobry znak, bo podobno wtedy zaczyna się życie – w końcu to oczko! Ponadto jeszcze w tym roku będę mógł przekonać się na własnej skórze, czy życiowe oczko faktycznie zwiastuje klawe życie. Wziąłem to za dobrą monetę.
Przez kolejne dwie godziny musiałem coś ze sobą zrobić, inaczej rozpędzony tętent apokaliptycznych myśli doprowadziłby mnie do skrajnego załamania. Poszedłem spać... Na ponad półtorej godziny odpłynąłem w objęcia wujka Morfeusza. Całe szczęście, że za stoiskiem marki TIMEX był kawałek wolnej podłogi, która akurat w tych okolicznościach była wygodniejsza od domowego łóżka.
Czas płynął nieubłaganie. W końcu musiałem wziąć się w garść, wstać i powędrować na miejsce startu. Na plaży gdzie odbywał się start, widok pięknych triathlonistek zmotywował mnie do wspięcia się na wyżyny swoich możliwości. Tuż obok mnie stał Sydney Polak i pomyślałem sobie, że skoro gość, który w swoim życiu wypalił pół Jamajki i wypił nie mniej piwa (to słowa Sydneya) daje radę, to z pewnością i ja sobie poradzę.
Ruszyłem bardzo zachowawczo, by nie dostać w twarz. Niemal wszyscy rzucili się do wody jak dziki w żołędzie, ale ja wolałem nie ryzykować i spokojnie niczym emeryt wbiegłem do wody.
Pierwsze 200 metrów minęło dość szybko. Na pewno nadrobiłem trochę dystansu, płynąc zygzakiem. Ogromną trudność sprawiało mi równe płynięcie do bojki i jestem niemal przekonany, że zamiast oficjalnych 750 metrów, przepłynąłem 100 metrów więcej. Do połowy dystansu o dziwo przepłynąłem bez większych problemów. "Wodne schody" zaczęły się po 500 metrach, kiedy kompletnie nie miałem już siły machać nogami i mielić rękoma w wodzie. Do ok. 650 metra płynąłem żabką, później na chwilę musiałem zmienić styl na grzbietowy... tak byłem urobiony po łokcie. Obciach i kompromitacja. Jakimś cudem doczłapałem się do lądu, ale to był dopiero początek mordęgi. Zgodnie z przewidywaniami, nie poradziłem sobie z jednoczesnym biegiem i zdejmowaniem pianki. W konsekwencji miotałem pianką jak szatan, straciłem wiele energii i czasu. Po paru długich minutach udało mi się ją zdjąć, założyłem kask, buty do biegania, wziąłem rower pod pachę i... ulało mi się z buźki. Dość niespodziewanie zemdliło mnie i musiałem zwrócić... wodę z jeziora, której się nałykałem w trakcie pływania.
Dumny, że pokonałem swoje demony, czyli sprostałem pierwszej i najgorszej dla mnie dyscyplinie, wsiadłem na rower. Maszyną za 13.000 zł pomknąłem walczyć o jak najwyższą pozycję. Moim celem było ukończenie triathlonu, ale dusza sportowca nie pozwoliła mi odpuścić i dałem się wciągnąć w wir walki o dobrą lokatę. Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że dałem z siebie naprawdę dużo. W trakcie 20 kilometrów jazdy wyprzedziłem co najmniej 35 osób i spektakularnie przejechałem linię mety. Niestety zasiadając z roweru ugięły się pode mną nogi i... wiedziałem, że pięcokilometrowy bieg, który na mnie czekał wcale nie będzie wybawieniem.
Miałem rację. Pierwsze dwa kilometry biegłem na ugiętych nogach, moje mięśnie przerobione na tatara w trakcie pływania i jazdy na rowerze, zaczęły się buntować. Oczywiście nie mogłem dać za wygraną, bo za moje powodzenie trzymała kciuki cała Polska. Przynajmniej żyłem w takim przekonaniu. Dwa kilometry minąłem w czasie 10'30'', co jak dla mnie, w optymalnych warunkach, jest tempem mocno spacerowym. Mniej więcej w połowie dystansu zacisnąłem zęby, wylałem na siebie kubek wody i dostałem cudownego orzeźwienia. Summa summarum, drugą połowę dystansu pokonałem w średnim tempie 3'55'' na kilometr, wyprzedając po drodze kilkunastu zawodników.
Coś kosztem czegoś... na metę dobiegłem wycieńczony. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek dochodził do siebie 15 minut po ukończonych zawodach. Cały wysiłek został jednak zrekompensowany przez osobisty sukces i zwycięstwo nad pływackim demonem. Doskonałe uczucie i jeszcze lepsza wspomnienia, które prędko nie zginą w zakamarkach mojej pamięci.
Podtrzymuję swoją tezę, że każde nowe doświadczenie jest na wagę złota. Mam nadzieję, że życie już niebawem sprawi mi kolejną niespodziankę i będę mógł stoczyć walkę ze swoimi słabościami. Co czeka mnie tym razem? Oby nie zawody w skoku wzwyż...
PS oczywiście nie jestem triathlonistą, być może kiedyś nim będę, w każdym razie nie miałem pomysłu na tytuł relacji ;-)