
Szlag mnie trafia. Że wciąż nie ma mocy sprawczej, by w Polsce - dużym w skali europejskiej kraju - pewnym wykonawcom zorganizować trzy lub przynajmniej dwa koncerty.
REKLAMA
Od trzydziestu siedmiu lat jestem katowiczaninem, od prawie trzydziestu mieszkam dwa kilometry od jednej z wizytówek miasta, niezwykle charakterystycznego, nomen omen, obiektu na Górnym Śląsku.
Spodek rodził się u progu lat 70. pod nie tylko politycznym patronatem ówczesnego wojewody katowickiego, powstańca śląskiego, generała
Jerzego Ziętka.
Udzielnego księcia, który jednak nie tyle własne, co swoich poddanych dobro miał na względzie. Jego pozycja w tych komuszych czasach była przedziwna i wyjątkowa, a obok Spodka do pomnikowych dzieł Jorga zaliczyć należy m.in. Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku położony na granicy Katowic, Chorzowa i Siemianowic.
W czasach gospodarki sterowanej centralnie ukrywał budowę hali przed komitetem centralnym oraz wodzem naczelnym jedynie słusznej partii jak długo się dało. Gdy wreszcie Gierek zjechał z wizytą na Śląsk, prace były tak daleko zaawansowane, że o ich wstrzymaniu czy wręcz wyburzeniu tego, co już wyrosło z ziemi, mowy być nie mogło.
Sam Ziętek otworzył pierwszą dużą imprezę organizowaną w tym miejscu - były to mistrzostwa Europy w zapasach w 1972 roku. Ci, co pamiętają Wembley w 1973, zwykle nie zapomnieli też o 6-4 z ZSRR na rozpoczęcie hokejowych MŚ w 1976 roku. Mój brat, całe zawodowe życie będący dziennikarzem sportowym, człowiek, który zjeździł kawał świata, parę lat temu w rodzinnej rozmowie mówił, że drugiego takiego miejsca nie ma nigdzie. Owalny kształt sprawia, że - jak na stadionie - miejsca w każdym sektorze skierowane są ku środkowemu punktowi płyty (sceny), czego nie są w stanie zapewnić hale budowane na planie prostokąta.
Imprez większych i mniejszych
organizowanych w Spodku przez kilkadziesiąt lat było całe mnóstwo. Spektakle teatralne, pokazy filmowe (także takie ze specjalnymi efektami), targi, wystawy, spędy różnej maści i proweniencji, nade wszystko jednak imprezy sportowe i koncerty. Eric Clapton, John Mayall, UFO, Nazareth, Budgie, Elton John, Republika, Lady Pank, Perfect, Kult, Myslovitz, Rawa Blues z Dżemem, Nalepą, Jakubowicz i Dudkiem, Kraftwerk, Klaus Schulze, Saxon, Accept, Whitesnake, Joe Cocker, Basia Trzetrzelewska, Genesis, Yes, Page z Plantem, ZZ Top, Emerson, Lake & Palmer, Jethro Tull, Procol Harum, Deep Purple, Black Sabbath, Heaven and Hell, Sting, Cranberries, Pearl Jam, Alice In Chains - to tak z pamięci, na szybko. Na zdecydowanej większości tych koncertów byłem. Gardło nieraz ściskało mi wzruszenie, łzy ciekły po policzkach, gdy dwaj panowie P grali klasyczne numery Led Zeppelin.
Czas biegł nieubłaganie, zdarzało się, że przy ulewnych deszczach widzom kapało na głowę.
Remont
stawał się coraz pilniejszą potrzebą. W środku niczego szczególnego, niestety, nie zrobiono, standardy z lat 70. pozostały - niezbyt wygodne krzesła, niewielkie odległości między rzędami sprawiające, że kolana wbijają się w oparcia siedzeń w poprzedzającym rzędzie. Zdecydowanie lepiej jest na zewnątrz - obiekt znów przedstawia się imponująco, odświeżono całą elewację, naprawiono dach.
Przy okazji jednak z ogromnej przecież budowli wyprowadzono kasy biletowe. To jasne, każdy metr kwadratowy i sześcienny jest na wagę złota. Zupełnie na zewnątrz stanęły więc gustowne kontenery, prawie jak na placu budowy.
Spodek
we władaniu MOSiR-u
ucichł i przysiadł na jakiejś mgławicy między galaktykami głupoty i niekompetencji. Za spore, najwyraźniej, pieniądze zainstalowano podwieszane nagłośnienie. Ilu szanujących się artystów z Zachodu przyjedzie dziś i zda się nie na swój, sprawdzony sprzęt, a na zupełnie nieznany, stanowiący wyposażenie hali?
Przed halą zawieszono telebim. Kiedyś informacje o kolejnych imprezach pojawiały się w postaci malowanych, olbrzymich reklam. Wisiały nieraz przez kilka miesięcy, skutecznie informując o najważniejszych wydarzeniach. Zniknęły, a wśród migających odtąd obrazków próżno szukać klipów o najbliższych pozycjach repertuarowych. Bywa, że przejeżdżam wieczorem tuż obok, widzę pełno samochodów - i zastanawiam się, co odbywa się w środku. I najczęściej nie znajduję odpowiedzi, chyba że zajrzałem lub zajrzę do gazety czy internetu.
Niedawno jeden z moich synów po powrocie z Wiednia mówił:
- Stanąłem obok jakiegoś słupa ogłoszeniowego i widzę, że w jednym tylko miejscu niemal dzień po dniu odbywają się koncerty...
- Stanąłem obok jakiegoś słupa ogłoszeniowego i widzę, że w jednym tylko miejscu niemal dzień po dniu odbywają się koncerty...
Mam świadomość, że jesteśmy ciągle za biedni, by miało się dziać podobnie w Polsce. Że i w lepszym dla koncertów okresie z powodu kiepskiej sprzedaży odwołano w Katowicach występy Supertramp czy INXS. Ale
szlag mnie trafia.
Z dwóch powodów - że koszmarne, przypominające stare czasy rządy katowickiego MOSiR-u powodują, że w Spodku pewne rzeczy dzieją się siłą rozpędu, że to dobry stały adres dla, z całym szacunkiem, Australian Pink Floyd Show czy Deep Purple, ale co z całą resztą? Wykonawcy tacy jak Dream Theater, Nine Inch Nails czy Manowar, tacy i zupełnie inni, powinni pojawiać się na tej scenie o wiele regularniej (był taki moment pod koniec lat 90., gdy tydzień po tygodniu grali w Katowicach Jethro Tull, EL&P, Black Sabbath i Deep Purple). Zbyt często ta hala na około dziesięć tysięcy miejsc jest właściwym miejscem na imprezki typu „Disco Day” albo koncert Walentynkowy „Discotex”, na targi ślubne czy giełdę minerałów, ale to, co naprawdę elektryzuje rockowych melomanów nad Wisłą, trafia dziś, najczęściej, do Atlas Areny.
Chciałbym w tym miejscu zastrzec, że nie mam nic przeciwko halom i koncertom w innych częściach kraju. Nie o to chodzi, by wciąż móc w kapciach docierać na występ swojego ulubionego wykonawcy i uśmiechać się z wyższością na widok samochodów z rejestracjami z odległych województw.
Ale, powtórzę, szlag mnie trafia. Że wciąż nie ma mocy sprawczej, by u nas - w dużym na skalę europejską kraju - pewnym wykonawcom zorganizować
dwa lub trzy koncerty:
na przykład w Gdańsku, Warszawie i Wrocławiu. Albo w Szczecinie, Poznaniu i Krakowie, czy też w Łodzi i Katowicach. Bo nie wierzę, by się nie sprzedały, na przykład Peter Gabriel lub Black Sabbath. I rodzą się w mojej głowie, mieszkańca wielomilionowej aglomeracji, jedynego tak wielkiego skupiska ludzkiego w Polsce, dwa proste pytania. Pierwsze - jak wygląda obecnie rachunek ekonomiczny Spodka? I drugie - czy dyrekcja hali oraz magistrat słyszeli o czymś takim, czy wiedzą, jak powinien dziś działać management z prawdziwego zdarzenia?
I nie wierząc w dobre rozwiązania w przyszłości, czekam z niecierpliwością na otwarcie podobnych przybytków w Gliwicach i Krakowie. Bo wyjazd w te miejsca nie będzie wiązał się ze sporymi dodatkowymi kosztami, z co najmniej jednodniowym urlopem oraz wielogodzinną wyprawą (wspaniałą siecią rodzimych autostrad lub szybkimi kolejami). Wyprawą, której koncert będzie stanowił najważniejszą, ale niestety nie jedyną istotną część.
