
Trudno to opisać i jeszcze trudniej przekonywać tych, którzy EJ nigdy nie widzieli w akcji. Siła tej muzyki na żywo jest nieporównywalnie większa od nagrań studyjnych. Te czasami drażniły popowym aranżem, bywało, że jawiły się jako banalne i podejrzanie konfekcyjne. Band o zdecydowanie rockowym zacięciu w koncertowych wykonaniach robi z nich piosenki uderzające w słuchaczy z mocą czasem wręcz porażającą.
REKLAMA
*
Nie szargać świętości.
Nie szargać świętości.
Nie ryzykować, bo ideał może nie tyle od razu sięgnie bruku, ale jednak spadnie z piedestału. To wszystko prawda, tyle że ryzyko jest zdecydowanie bardziej po stronie wychodzącego na scenę artysty niż słuchacza, który po latach znów wybiera się na jego koncert.
Po latach dokładnie trzydziestu, bo tyle mija od występu Eltona Johna w katowickim Spodku (w kwietniu 1984), który miałem możliwość zobaczyć i pierwszy raz, a więc wyjątkowo mocno, najmocniej, doświadczyć magii na scenie, która udzieliła się chyba wszystkim wtedy widzom. To był prawdopodobnie w ogóle pierwszy bądź jeden z pierwszych razów, gdy zachodni artysta z kręgów popowo-rockowych przyjechał do nas i dał z siebie wszystko - w rewelacyjnym, dwuipółgodzinnym koncercie. A jak będzie teraz, po latach, gdy EJ ma trzy krzyżyki więcej, a dzisiejszy showbiznes niekoniecznie traktuje go jak gwiazdę pierwszej wielkości?
Krakowska Arena
robi wrażenie: piękna z zewnątrz, solidna od środka, gdy chodzi o część korytarzową, i imponująca, gdy wejść na widownię. Niepokoiły mnie dość pustawe trybuny, ale te – na szczęście – wypełniły się w sporym procencie tuż przed rozpoczęciem występu.
Czyli o około 19.40. Wtedy sześciu muzyków pojawiło się na scenie i rozległy się pierwsze dźwięki połączonych Funeral For A Friend i Love Lies Bleeding. Przez około kwadrans towarzyszył mi też lekki niepokój dotyczący akustyki, ale gdzieś przy czwartym utworze moje manipulowanie przy małżowinach usznych niczego już nie zmieniało w odbiorze – było bardzo dobrze.
Najistotniejsze jednak i najpiękniejsze było to, że lata biegną, a Elton John i jego zespół, w którym od 1969 roku gra na bębnach Nigel Olsson, a tylko dwa lata krócej na gitarach Davey Johnstone, wciąż są w rewelacyjnej formie i w bardzo zawodowy sposób podchodzą do swojej roboty. Żadnej taryfy ulgowej: znów dwie i pół godziny, świetna forma wykonawcza i imponujący zestaw największych i wielkich przebojów z długiej kariery artysty.
Tak naprawdę trudno to opisać i jeszcze trudniej przekonywać o tym tych, którzy EJ nigdy nie widzieli w akcji.
Siła tej muzyki
na żywo jest nieporównywalnie większa od nagrań studyjnych. Te czasami drażniły popowym aranżem, bywało, że jawiły się jako banalne i podejrzanie konfekcyjne. Band o zdecydowanie rockowym zacięciu w koncertowych wykonaniach robi z nich piosenki uderzające w słuchaczy z mocą czasem wręcz porażającą. To, że łzy kręcą się w oczach przy najwybitniejszych kompozycjach, jakie wyszły spod palców pianisty, to jasne, ale że poruszają utwory o prostszej fakturze – to, powtórzę, magia. A taką aurę potrafią stworzyć tylko artyści wielkiej miary.
Kondycja fizyczna mistrza od lat nieco szwankuje – porusza się on z pewnym wysiłkiem, tym niemniej chętnie i, raz po raz podchodząc do brzegu sceny i karmiąc się z bliska żywiołową reakcją widowni, najwyraźniej ładuje w ten sposób akumulatory. Tych niedomagań zupełnie jednak nie widać i nie słychać, gdy zasiada przy fortepianie. Gra wciąż niesamowicie, waląc w klawiaturę z siłą i świeżością młodego rokendrolowca, zaś jego głos wciąż brzmi zadziwiająco mocno. Oczywiście, niemłodzi dziś panowie nie wyciagają już takich gór i nie serwują tych falsecików, z których przed laty słynęli (frazy w Crocodile Rock wzięte ze Speedy Gonzalesa Pata Boone'a puszczone zostały z taśmy), ale i tak chórki wciąż robiły wrażenie. Lider miał też dość energii, by - przy gromkich owacjach - przez dobrych kilka minut, przed bisami, podpisywać płyty i co tam kto jeszcze pod sceną trzymał w wyciągniętych dłoniach.
Elton John od lat opiera
program
swych koncertów na przebojach z pierwszych lat działalności – tych, które weszły do historii pop music – ze świadomością, że są najbardziej oczekiwane przez publiczność i nie może ich zabraknąć. Poza tym jednak, mając w czym wybierać, może zmieniać repertuar odgrywany w kolejnych trasach. Materiał prezentowany podczas obecnego touru (do sprawdzenia w internecie) jest stały, ale jednak widać, że muzykom raz gra się lepiej i przyjemniej, innym razem może odrobinę mniej. Dwadzieścia sześć pozycji na krakowskiej setliście to jeszcze jeden dowód na to, że chemii między sceną a widownią nie zabrakło. Natomiast - co odnotowałem ze zdziwieniem - nie pojawił się żaden utwór z ostatniego, bardzo udanego albumu The Diving Board.
Zawsze najbardziej mięknie mi serce przy Danielu i Your Song, a tylko trochę mniej przy Candle With The Wind i Goodbye Yellow Brick Road. Nie inaczej było i wczoraj, ale najbardziej powaliło mnie rewelacyjne, rozbudowane formalnie wykonanie
Rocket Man
z mocnym fortepianowym intro i potężnym finałem. Nie zabrakło też ognistego Saturday Night's Alright (For Fighting) na zakończenie zasadniczej części - trochę może żal, że publiczność nie podjęła wokalnego wyzwania Eltona, ale cóż, w większości to nie te roczniki (już nie, gdy chodzi o dyspozycję głosową, jeszcze nie, gdy mowa o biegłej znajomości języka Szekspira, choć taka akurat w tym momencie nie była wymagana). Jedyna repertuarowa wątpliwość dopadła mnie na samym końcu, gdy Elton samotnie wykonał - połączone - Circle of Live i Can You Feel The Love Tonight? z "Króla lwa". Zrobiło się trochę nazbyt lukrowato, ale cóż to znaczy wobec ponad dwóch godzin świetnego grania? Tym bardziej że opuszczaliśmy widownię przy dźwiękach Song For Guy, co dla mnie stanowiło jeszcze jeden łącznik z katowickim występem, który kończył się właśnie tym utworem.
Elton John ma dziś sześćdziesiąt siedem lat. Podkreślam ten fakt dlatego, że zalicza się on do grona tych niemłodych już muzyków, którym dyspozycji artystycznej można tylko pozazdrościć. Na koniec powtórzę zaś to, co już kiedyś pisałem: to nie jest mój ukochany wykonawca, nie mam zbyt wielu jego płyt w domu, ale podziwiam go za to, co potrafi zrobić na żywo, za profesjonalizm w każdym calu, za wielki szacunek dla publiczności. Za mnóstwo pięknych piosenek. Za to, że wciąż udowadnia, iż jest artystą przez wielkie "A".
