Przez dwie wieczorne godziny w niejednej trattorii za mniej niż dziesięć euro można dostać coś do picia z zawartością procentów i dowolną ilość razy podchodzić do kilku półmisków z ciepłymi i zimnymi potrawami.

REKLAMA
*
Sporo wieczorów, które moja żona spędziła przy komputerze, szukając okazji, szperając, by w końcu znaleźć ceny lotów w obie strony dające się zakceptować. Lotów przypadających na okres - zakładamy oboje - już nie tak upalny, a ciągle ciepły. Na tapecie kilka europejskich miast, które z paru względów pragniemy zobaczyć szczególnie. Tak trafiła na przelot z Katowic do Bolonii i z powrotem (z Polski do Florencji nie ma bezpośredniego połączenia). Z pięciu dni robimy tydzień - przy tych samych cenach biletów lotniczych - by móc dołożyć jeszcze wypady do innych toskańskich miast: Sieny, Pizy i Lukki.
Potem zaczyna się szukanie kwatery. Najlepiej w miarę
blisko centrum,
tak aby do minimum zredukować konieczność korzystania z komunikacji, a oprzeć się - i dosłownie, i w przenośni - na własnych nogach. Centrum to ryzyko, że będzie głośno, natomiast blisko tych miejsc, które zobaczyć chcemy szczególnie. Coś za coś. Udaje się rzecz prawie niemożliwa: znalezienie mieszkania po drugiej stronie rzeki Arno, w mniej znaczącej części miasta, lecz wciąż o rzut kamieniem od ścisłego centrum - na Piazza Santo Spirito.
Dwupoziomowe lokum w podwórzu, za przeproszeniem, palazzo, nie jest pozbawione wad: kilkusetletnie mury wcale nie są tak grube jak można by przypuszczać i zza ścian dobiegają nas różne hałasy tzw. codziennego życia. W drugą stronę działa to z pewnością podobnie, zwłaszcza że naciśnięcie jedynego klawisza w spłuczce WC powoduje spust chyba dwudziestu litrów wody. Sypialnia jest ślepa, toteż światło dzienne dociera do nas, zakwaterowanych na parterze oraz piętrze kamienicy-studni bardzo oszczędnie. Do plusów zaliczyć natomiast należy całkiem sporą przestrzeń: porządne łóżko z pościelą nie w niezbyt lubianym przez nas stylu włoskim, a z Ikei, trzydrzwiową szafę, sporo różnych stolików i stoliczków, krzeseł itp. - miejsc, gdzie można się po prostu rozłożyć ze swoim walizkowym dobytkiem. Kuchnia wyposażona jest w płytę gazową, mikrofalę, lodówkę, a nawet pralkę, z której korzystamy dwukrotnie. Jednakże nie po to wybieramy się do Florencji, by siedzieć w takim czy innym mieszkaniu, lecz by spotkać się z historią.
Tym bardziej, że po wyjściu na plac nie pokonujemy nawet odległości stanowiącej rekord świata w skoku w dal, by rano znaleźć się przy straganach, a wieczorem przy najbliższej z jedenastu knajp usytuowanych na piazza. Okazuje się w dodatku, że w dwóch spośród nich można skorzystać z oferty
"aperitivo con buffeto"
- i za siedem lub osiem euro otrzymać coś do picia (żona wybiera codziennie innego drinka, ja konsekwentnie piwo), no i dowolną ilość razy podchodzić do około dziesięciu półmisków z potrawami ciepłymi i zimnymi - i za te nieduże pieniądze najeść się do syta. Nic dziwnego, że ciężko jest znaleźć wolny stolik na zewnątrz, ale i maleńkie z pozoru trattorie kryją w sobie sporych rozmiarów niespodzianki w postaci niewidocznych z ulicy, czasem zadziwiająco urokliwych sal.
logo
Przed dwoma laty, gdy wybieraliśmy się do Rzymu, pewna znajoma zapytała mnie, czy robimy to w celach turystycznych, czy by zwiedzać kościoły. Takie postawienie sprawy nie ma większego sensu: historia Rzymu jest w tak wielkiej mierze historią chrześcijaństwa, że nie sposób oddzielić jedno od drugiego. Czy można oglądać Wieczne Miasto, nie wchodząc do żadnego kościoła? Z Florencją, mimo iż w mniejszej skali, jest podobnie. W mniejszej, bo miasto nie tych rozmiarów co Rzym, a powstanie najstarszego z zabytków - Baptysterium - datuje się na piąty - szósty wiek naszej ery, zaś inne cuda i cudeńka architektury budowane były kilkaset lat później.
logo
Historia czasami przytłacza, ale częściej pozwala uświadomić sobie, jaką drobiną jest człowiek. Cóż znaczy nasze kilkudziesięcioletnie najwyżej życie wobec najwspanialszych wytworów ludzkich talentów i rąk sprzed stuleci? Nas nie było, a one właśnie powstawały lub od dawna już cieszyły poprzednie pokolenia. Nas nie będzie, a wokół takich miejsc nadal - jeśli ludzkości nie czeka jakiś kataklizm, jeśli Europa będzie umiała uporać się z niepokojąco rozrastającym się problemem stawania się coraz bardziej nieeuropejską - tłoczyć się będą kolejni żądni wrażeń i kontaktu z nieprzemijającym pięknem.
logo
Po wizytach w Wiedniu, Rzymie i Watykanie, Amsterdamie i Haarlemie - przyszedł czas na Uffizi. Powiem od razu, że ani renesans, ani to, co go w historii sztuki poprzedza, nie jest tym, co fascynuje żonę i mnie najbardziej. Dlatego ze szczególnie ściśniętym sercem oglądaliśmy trzy autoportrety i Portret starego mężczyzny Rembrandta, dwa płótna Rubensa, obraz Jana Steena - zapamiętanego z Rijksmuseum mistrza rubasznych scen przy stole, dzieła Memlinga czy El Greca. Ale wiadomo, że to nie jest podstawowe danie w tym miejscu.
Do
Uffizi
wchodzi się po to, by obejrzeć Włochów. Tondo Doni - Święta Rodzina Michała Anioła - zupełnie inna niż patenty Lippiego i innych. Zamiast statecznego, spokojnego i pełnego majestatu piastowania małego Jezusa - dynamika przypominająca tę w rzeźbach, choćby Pietach. Szukam w kilku historiach sztuki znajdujących się na domowych półkach, ale nie znajduję żadnej wzmianki o... fryzurze Matki Boskiej. Mamy początek XVI wieku, a ona, zamiast tradycyjnie prostych długich włosów opadających na ramiona, najczęściej jeszcze przysłoniętych w niezliczonych pracach innych malarzy jakimś nakryciem głowy - ma, no właśnie, odsłonięte ucho, a nad nim wyraźnie krótsze włosy. Kilka kosmyków wręcz "odłącza" się od reszty, znajdując się bliżej policzka. Nawet jeśli przyjmiemy, że większość włosów znajduje się z tyłu głowy i jest niewidoczna dla oglądajacego (musiałyby one być wysoko upięte, bo szyja jest odsłonięta) - przyleganie do owalu głowy fryzury dostępnej oczom widza co najmniej zastanawia. W czasach gdy nawet mężczyźni nosili długie włosy, młody artysta zdaje się antycypować coś, co w damskiej modzie pojawia się dopiero w dwudziestym wieku, a w męskiej nie tak znowu wiele wcześniej.
logo
Gdy oglądałem bliźniacze Wiosnę i Narodziny Wenus Botticellego - ciągnę te dyletanckie wywody - przypomniał mi się Heine ze stwierdzeniem, że pierwszy mężczyzna, który porównał kobietę do kwiatu róży, był genialnym poetą, drugi zaś - grafomanem. To, co dziś najczęściej można zobaczyć na przykład na Floriańskiej w Krakowie, pogardliwie nazywamy landszaftami, kiczem. Subtelna różnica tkwi w tym, że Botticelli zrobił to jako jeden z pierwszych, ponad pół tysiąca lat temu. Był geniuszem.
*
Od Madonn piastujących maleńkiego Jezusa, od zwiastowań i bezmiaru innych ilustracji biblijnych przypowieści najpierw kręci się w głowie, a potem - każdego dnia, bo nie tylko o Uffizi tu chodzi - przestajemy to wszystko przyswajać. Nie ma sensu zatrzymywanie się przed każdym płótnem czy freskiem, bo to w trakcie kilkudniowej wizyty prosta droga do wariactwa. Nie ma sensu, a jednak jest tak, że idziemy ulicą, natrafiamy na kolejny boży przybytek - i któreś z nas mówi: "To co, zajrzymy?" i mimo czasem odruchu znużenia - wchodzimy i właściwie za każdym razem zapiera nam dech w piersiach. Mówią wieki, ot co. W Polsce jeden Leonardo, u nich niemal na każdym kawałku ściany coś z co najmniej górnej półki. I ogarnia mnie radość, szczęście, że doczekałem chwil, by móc tego wszystkiego "dotknąć", nasycić oczy, nałykać się, coś zapamiętać, by zostało ze mną już na zawsze. Muzyka, płyty, koncerty i tych parę podróży: do grobu tego nie zabiorę, ale - ufam - czyni mnie to trochę innym człowiekiem. To nie to samo: wertować (kiedyś) podręczniki albo nawet najwspanialsze albumy - i móc stanąć przed jednym czy drugim obrazem, jedną czy drugą wspaniałą budowlą. Tego nikt mi nie odbierze.
logo
*
W niedzielę w kościele na
Piazza Santo Spirito
otwarte. Okazuje się, że za pół godziny rozpocznie się msza. Zostajemy więc, słuchając potężnych dźwięków organów. W bocznej kaplicy natrafiamy na drewniany - co istotne - krzyż autorstwa Michała Anioła. Zupełnie nierenesansowy, wręcz surowy, skromny, bardzo oszczędny, gdy chodzi o środki wyrazu - i przez to jeszcze piękniejszy: proste, cienkie kawałki ciemnobrązowego drewna i równie smukła, szczupła postać Chrystusa. Cudo. Wisi sobie daleko od tłumów, nieszczególnie eksponowane nawet w tym przybytku, który zresztą i tak przez większość godzin i dni jest po prostu zamknięty.
O 10.30 rozpoczyna się nabożeństwo. Z tego samego miejsca, gdzie wisi ów krzyż, wychodzi wiekowy już celebrans. Ku naszemu zdziwieniu okazuje się nim nie "zwykły" ksiądz, a biskup. Nie znamy języka, przebiegamy więc tylko wzrokiem wydrukowany na czterech stronach porządek mszy. Przed Credo kolejne zdziwienie - biskup schodzi do nas, około siedemdziesięciu osób, staje między pierwszymi rzędami ławek i rozpoczyna kazanie. Nie wiemy, o czym mówi, ale czujemy, że zachowuje się zupełnie inaczej niż przedstawiciele polskiego episkopatu. On jest ze swoją trzódką, dba o nią, o tę garsteczkę, która jeszcze się ostała. Nie gani ciemnoskórej niewiasty, której dzwoni telefon, która odchodzi zaledwie parę metrów, by odbyć rozmowę, a następnie - jak gdyby nigdy nic - siada i dalej uczestniczy we mszy. I idzie nawet do komunii.
Po zakończeniu nabożeństwa celebrans nie ucieka natychmiast, lecz znów zatrzymuje się przy ławkach. Rozmawia ze starszą panią, uśmiecha się i gładzi ją po policzku, następnie poklepuje jowialnie po ramieniu jakiegoś wiekowego pana. Rozdaje uśmiechy i ciepłe spojrzenia, by w końcu zniknąć nam z oczu. Okazuje się, że tylko po to, by po paru minutach wmieszać się w tłum kłębiący się na placu. Od rana bowiem w najlepsze kwitnie handel - wszystkim: ceramiką, wyrobami z drewna, ręcznie wykonaną biżuterią, kosmetykami sporządzonymi z naturalnych składników, pieczywem...
Chrystus przegonił handlarzy ze świątyni, dziś z kupczeniem nie dzieje się inaczej. To, że
handel
odbywa się przed kościołami, to jeszcze zrozumiałe. Po prostym wyliczeniu frekwencji na wspomnianej mszy przestałem dziwić się i oburzać na płatne wstępy do jednego czy drugiego domu bożego, do ich pewnych części albo na pobieranie opłaty za możliwość robienia zdjęć (w Duomo w Bolonii). Rachunek jest brutalny: gdy nie ma wiernych i datków na tacę, kościoły zaczynają pobierać haracz od turystów. Sklep w krypcie katedry we Florencji czy innych kościołach nie jest już dziś niczym szczególnym.
Nie wiem, z jakich dokładnie funduszy wykonywane są na przykład remonty czy renowacje, ale pieniądze na te cele muszą się znaleźć, jeśli chcemy nadal oglądać zabytki i dzieła sztuki. Rusztowań i ogrodzeń wszędzie pełno. Widać są pieniądze, jest potrzeba, bo wiekowe budowle wołają o ręce czułych restauratorów, są technologie, które pozwalają robić to w miarę sprawnie i zgodnie ze sztuką budowlaną. Obowiązkiem kolejnych pokoleń jest chronić bezcenne dziedzictwo, no i - mówiąc trywialnie - biznes musi kręcić się dalej.
Gdy na początku lat 90. wzięto się za ratowanie coraz bardziej pochylonej Krzywej Wieży w Pizie, remont pochłonął trzydzieści milionów euro. Nie dziwota więc, że teraz - przy limitowaniu ilości chętnych do wdrapania się na nią - kasuje się za tę przyjemność, bagatela, osiemnaście euro, podczas gdy na znacznie wyższą wieżę - jedną z Due Torre w Bolonii (druga, niższa, jest odchylona od pionu jak pizańska i niedostępna dla zwiedzających) zaledwie trzy. No tak, ale tej ostatniej żadna póki co renowacja nie dopadła, a i tak, podejrzewam, że za rok - dwa cena pójdzie w górę.
Właśnie:
Piza.
Ostrzegano nas, że poza wieżą, katedrą i baptysterium nie ma w niej nic. I rzeczywiście - może poza nielicznymi historycznymi zabudowaniami wokół rzeki (tej samej co we Florencji, Arno) chyba niewiele. Poza, bagatela, urodą: zieleni, kwitnących drzew, domów konsekwentnie - jak w całych Włoszech - tynkowanych na słoneczne żółcie lub z elewacjami z dominującą cegłą.
Jednak był to dla mnie jeden z najmocniejszych, najbardziej emocjonalnych momentów tygodniowego wyjazdu: dotrzeć wreszcie pod jedną ze starych łukowatych bram, zza której wyłonił się widok katedry i tej przechylonej o cztery metry od pionu wieży, którą tak dobrze znałem choćby z podręczników historii. Niesamowite.
logo
Z Pizy pociągiem pojechaliśmy do
Lukki,
najmniej spektakularnego z odwiedzonych pięciu miast, lecz posiadającego swój niezaprzeczalny urok. Życie tam toczy się jakby wolniej: miasto niewielkie, turystów mniej, za to kościołów zatrzęsienie - około setki. Niektóre z nich otwarte i, jak zwykle, warte choćby szybkiego ogarnięcia wzrokiem. Mieliśmy szczęście: w sobotnie popołudnie trafiliśmy na targowisko staroci (mój Boże, czego tam nie było!), a na owalnym Piazza dell'Anfiteatro, przypominającym trochę kształtem słynniejszy del Campo w Sienie, miał miejsce zlot starych samochodów - najczęściej z równie nobliwymi kierowcami i pasażerami.
logo
Na
Sienę
poświęciliśmy cały dzień. Jej uroda warta jest spędzonych tam godzin: wyraźnie już górzyste położenie (z dworca kolejowego do miasta wiodą niekończące się - na szczęście ruchome - schody i chodniki), pnące się w górę niezliczone, wąskie uliczki i równie wiele tych gwałtownie nieraz opadających w dół.
Punkt siedzenia określa punkt widzenia. Nieraz zżymamy się na zniszczone domy, obskurne familoki choćby w Katowicach-Załężu, tymczasem trudno sobie wyobrazić, że Włosi kiedyś zaczną uzupełniać ubytki w tynkach, całych wręcz ścianach, że postanowią wymienić stare, koślawe bruki na nowe. Odebraliby w ten sposób miastom i miasteczkom wiele z tego, co stanowi o ich wyjątkowym klimacie, a turystom lwią część wrażeń. Więc patrzymy z zachwytem na te zamortyzowane w ponad stu procentach kamienice z kruszącymi się elewacjami, i przy okazji na stojące pod nimi, parkujące na lakier samochody - te ostatnie siłą rzeczy czasem niemiłosiernie odrapane. I gdy widzę stareńkie Renault Clio stojące na stromej uliczce, z zaciągniętym oczywiście hamulcem ręcznym i na biegu, to zastanawiam się, czy czasem coś nie nawali i taki pojazd nie ruszy w dół, siejąc popłoch, a może nawet śmierć. U nas kierowcy pod koła podkładają w takich sytuacjach kamienie albo drewniane klocki, tam nikt tym nie zaprząta sobie głowy.
logo
Centralnym punktem Sieny jest niezwykłej urody, owalny i nachylony Piazza del Campo, na którym dwa razy do roku odbywają się słynne wyścigi konne - Palio. Tam mieści się Palazzo Pubblico z Torre del Mangia, wieżą, z której szczytu można podziwiać miasto i okolice. To samo da się także uczynić, kupując wejściówkę do Duomo, Baptysterium i Museo Civico, z tarasu którego rozciąga się imponujący widok. Sieneńska Duomo akurat ze wszystkich zobaczonych katedr podobała nam się najmniej - marmur w dwóch kontrastujących ze sobą barwach zastosowany także wewnątrz, łącznie z kolumnami, potęgujący wrażenie barokowego przepychu, nie zyskał w nas zwolenników.
logo
*
Oprócz wszystkiego innego - przechodzimy tygodniowy
kurs uśmiechania się
jako sposób na lepsze, pokojowe współistnienie wszelkich nacji. Wśród tłumów ludzi tłoczących się na ulicach słynnych miast ciągle ktoś kogoś potrąca albo wchodzi komuś w kadr. To nieuniknione. Za pierwszym razem gdy mi się to zdarzyło, miałem pewnie na twarzy mało przyjazne spojrzenie. Przepraszający uśmiech, krótkie "sorry" wystarczyły, by mnie natychmiast wyprostować i przypomnieć zasady tej miłej gry. W której kartami zamiast zmarszczonego czoła, złych min i - niejednokrotnie - przekleństw dobywających się z wnętrz samochodów są odruchy ludzkiej życzliwości i wyrozumiałości.
Uczymy się szybko, ale, niestety, po powrocie do kraju równie szybko zapominamy. Czy wszystko da się złożyć na karb historii, która każe nam od tysiąca lat żyć między Niemcami i Rosjanami, surowszej aury tak często pozbawiającej nas słońca, nie najwyższych lotów gospodarki i polityki? Jest taki rysunek Andrzeja Mleczki, na którym Bóg w niebie rozmawia ze świętym Piotrem i mówi: "Wytłumacz mi, jak to jest. Wszystkim się tutaj bardzo podoba, tylko Polacy bez przerwy narzekają".
logo