Miłości, także te muzyczne, trwają albo przemijają. Zeznań przeróżnych na ten sam temat nie brakuje. Pragnienia, by nowe płyty starych mistrzów czarowały z mocą równą nagraniom sprzed lat, są najczęściej nieziszczalne.
Z rozmysłem unikam pisania o całej ostatniej płycie Gilmoura, by nie popaść w banał, nie tłuc i tak już obitych przez lata fraz. Mr. David bowiem popada raz po raz w
banał autocytatów,
tych nut rzewnych i rozciągniętych, a i trwających bez zmian przez lata. Lecz przecież gdzieś między nimi dosłyszeć można dźwięki mniej oczywiste, mniej flojdowate – i, przyznam – ich moje ucho spragnione jest najbardziej.
Po Rattle That Lock, nawet jeśli zabrakłoby jakichkolwiek innych argumentów na „tak”, warto sięgnąć i cierpliwie słuchać już tylko dlatego, by dotrzeć do numeru ósmego, choć po drodze natrafiamy na jeszcze jedną smakowitość – Dancing Right In Front of Me.
Po kilku pełnych odurzenia odsłuchaniach The Girl In Yellow Dress głowa mi podpowiada, że przecież ten swing też już kiedyś otrzymaliśmy w muzyce macierzystej formacji DG. W 1971 roku ukazał się album Meddle, a na nim można znaleźć taką jazzującą perełkę jak St. Tropez.
Zachwyt jednak nie mija,
bo nowa piosenka urody jest wielkiej i najczystszej. To trochę tak, jakbym wszedł do starego hotelu, w którym dobudowano kolejne piętro. Idę korytarzem, którego podłoga wyłożona jest tą samą wykładziną co na niższych kondygnacjach. Drzwi do kolejnych pokojów też znane: na lewo Pink, na prawo Floyd – i tak na zmianę. I nagle ósme spośród nich wyprowadzają mnie w noc...
W niezbyt bezpieczną dzielnicę, w podejrzaną ulicę, na której kręci się sporo typów spod ciemnej gwiazdy. Naciskam klamkę i wchodzę do knajpy. Też szemranej. Ciemno w niej, powietrze tak gęste od dymu, że można by siekierę zawiesić (Careful With That Axe Eugene).
Przy paru zaledwie stolikach widzę sylwetki nielicznych konsumujących – degustujących raczej drinki niż zagrychę. W kącie samotnie siedzi niewiasta. Nie młódka już, może czterdziestka, ale taka, że każde
męskie oko musi choć na chwilę zawiesić się na niej.
Sączy jakiś alkohol, w prawej dłoni trzyma zapalonego papierosa. Wzrok ma nieobecny, zatopiony gdzieś na dnie szklanki. Jest smutna, ale smutkiem, który łzy ma już jakiś czas za sobą. Tylko ból wciąż czai się w jej oczach.
Z kontemplowania tego widoku wyrywa mnie głos wokalisty i gitarzysty jednocześnie. Spoglądam na niewielką scenę. Pianista gra swoje nuty, trzymając wargami resztę papierosa. Facet od basu jest gdzieś daleko stąd, palcami głaszcząc struny swego instrumentu. Perkusista, najwyraźniej nieco już zawiany, stylowo omiata bębny. W pewnej chwili odzywa się saksofon, jakby naćpany i tęskny zarazem. Dźwięk instrumentu wywołuje chwilowy grymas na twarzy kobiety. No tak, więc to dla niej gra. To jej opowiada o tym, co było piękne jak nic nigdy wcześniej na świecie, a skończyło się banalnie i okrutnie pospolicie jak większość takich historii.
Muzyka snuje się po sali,
zespół jest świetny, zupełnie z innej bajki niż ta knajpa. I chciałoby się, by grał nadal, wciąż i jeszcze. Tymczasem kobieta dopija drinka i szybko podnosi się z miejsca. Wychodzi, nie spoglądając nawet na scenę. Saksofonista gra nadal, tylko jakby jeszcze bardziej skulony, jeszcze mocniej pochylony ku ziemi.
Chciałbym doczekać końca utworu, ale wychodzę na ulicę w ślad za piękną kobietą, gnany jakimś irracjonalnym impulsem. Muzyka cichnie z każdym moim krokiem. A ona - pani, dama, zjawa - znika niespodziewanie z oczu za pierwszym rogiem.
Nie ma więc już ani jej, ani muzyki. Zatrzymuję się bezradnie, nie wiedząc, co ze sobą dalej począć. Pozostaje tylko wspomnienie – dziewczyny w żółtej sukience, którą była kiedyś. W piosence.