Stwierdzenie, że dom rodzinny w głównej mierze kształtuje nas jako ludzi, to frazes. Ale to właśnie tamte szczenięce lata nie pozwalają mi obojętnie przejść nad tą śmiercią, tym bardziej wstrząsającą, że samobójczą. A chodzi przecież o człowieka, który w listopadzie skończyłby siedemdziesiąt dwa lata.

REKLAMA
*
Rock progresywny, nawet w swej pierwotnej, wzorcowej postaci, dzielił i dzieli słuchaczy.
Jedni go kochają, inni nienawidzą,
traktują jako nadęte, pretensjonalne zaprzaństwo wobec źródeł rokendrola. Dla mnie prawie wszystko skończyło się w 1980 roku wraz z rozpadem SBB, co potraktowałem jako ostatni gwóźdź do trumny – po rozwiązaniu King Crimson, przejściu w popowe klimaty Genesis, bijatykach na scenie i rozstaniu Andersona z Yes i rozwiązaniu Emerson, Lake & Palmer. Mija trzydzieści sześć lat, a w moim podejściu do tematu nic się nie zmieniło. Nic z późniejszych dokonań nie było mnie w stanie ująć, poruszyć. Ani wymienieni, ani Pink Floyd, ani kolejne pokolenia takich wykonawców.
Wracam jednak do smaków dzieciństwa, tego raju utraconego, częstokroć przaśnego, a jednak wyjątkowego. Do tej
karmy,
jaką otrzymałem z rąk, z racji takich a nie innych muzycznych wyborów, starszych braci. Bo tak mieli oni w tamtym czasie, końca lat 60. i początku 70., że gitary zaczęli traktować nieco pogardliwie, za rockowy uniwersytet uznając właśnie instrumenty klawiszowe i rozbudowane formy. Chcąc nie chcąc, nasiąkałem tym – na przykład Thick As A Brick Jethro Tull, Close To The Edge Yes czy pierwszymi płytami ELP.
Cały ten efekt został jeszcze wzmocniony w 1976 roku, gdy Polskie Nagrania wydały skróconą o dwa utwory wersję Autumn 67 – Spring 68 – zatytułowaną Keith Emerson & The Nice! Płytę, którą – choć zakupioną przez braci – mam w swoich zbiorach.
Rok 2016 zaczął się fatalnie, od informacji o śmierci Davida Bowiego, i co kilka, kilkanaście dni docierają do nas kolejne smutne wieści. Jednak z powodów opisanych wyżej ta najnowsza zabolała mnie najbardziej, dotykając szczególnie mocno istotnego elementu osobistych muzycznych korzeni.
*
Prawdziwa kariera Keitha Emersona, urodzonego 2 listopada 1944, zaczyna się wraz z zawiązaniem formacji The Nice. I jest to jeszcze jeden dowód potwierdzający niemającą sobie równych
wyjątkowość roku 1967
w muzyce. Rokendrol dojrzewał w niewiarygodnym tempie, stając się przekazem coraz doskonalszym artystycznie i formalnie. O biegłości w zakresie opanowania gry na poszczególnych instrumentach można było mówić w odniesieniu do coraz większej liczby muzyków. Tyczyło to tak gitarzystów, z Hendriksem i Claptonem na czele, jak i wszystkich innych. Wśród panów zasiadających do klawiatur zaczęli się pojawiać tacy, którzy posiadali gruntowne wykształcenie muzyczne.
Wielu – wracam do myśli z początku tekstu - złorzeczy takiemu przekazowi, odsądza od gitarowej czci i wiary. Ale nie zmienia to w niczym faktu, iż pojawili się wtedy, z końcem lat 60., pierwsi muzycy świadomi tego, że rock jest nie tylko buntem wobec zastanych wartości społecznych czy kulturowych, nie tylko przekazem stającym w opozycji do wszystkiego, co było przed nim, ale jest też kolejnym ogniwem w historii muzyki. I mogącym czerpać z dorobku poprzednich pokoleń, a nie tylko go – świadomie albo, częściej, po dyletancku – odrzucać.
Jednym z pierwszych był właśnie Keith Emerson: człowiek o klasycznie ustawionej głowie i szalonym, rokendrolowym temperamencie. I kto wie, chyba najbardziej ze wszystkich muzyków tego świadomym, pragnącym połączyć te
dwie estetyki.
Instrumenty klawiszowe nie miały przed nim żadnych tajemnic. Problemem było raczej najpierw okiełznanie wyobraźni, a parę lat później – zmęczenie materiału. Czasy były szalone. Ilości koncertów w roku mogące dziś przyprawić o zawrót głowy, między nimi kolejne wejścia do studiów nagraniowych, by zarejestrować materiał na następny album. Wyczerpujące tempo, któremu potwornie ciężko było sprostać.
Historia pop music najwyraźniej przyznaje rację tym, którzy postawili na atawizm, na pierwotność, prostotę środków wyrazu. Długowieczność Rolling Stones, Dylana czy Claptona są tego najlepszymi dowodami. Rock progresywny, art rock, rock symfoniczny – dość szybko wyczerpał swoją formułę, stając się przekazem, zwłaszcza w wydaniu następców, mało wiarygodnym, artystycznie podejrzanym. A jeśli ukazywały się podobne w klimacie rzeczy wybitne, jak O.K. Computer Radiohead, raczej nie kojarzono ich z rockiem progresywnym. W tej działce nie udało się nigdy to, co w gitarowym graniu uczynił punk albo grunge.
A jednak, uparcie to powtarzam, moja słabość do tamtych lat, tamtych płyt, kilku wykonawców tego nurtu nie maleje. I nikt – ani Wright, ani Banks – może poza Wakemanem przez pewien czas - nie może równać się z Emersonem, gdy chodzi o wirtuozerię i brawurowe przetwarzanie, stosowanie patentów muzyki klasycznej w rocku. Co z tego, że jego najistotniejsze dokonania to, w zaokrągleniu, jedna dekada? Kilkanaście płyt, w tym „tylko” parę wybitnych? Iluż wykonawców potrafi utrzymywać się na topie przez kilkadziesiąt lat? Garstka zaledwie. Pewnie fakt, iż od tamtego okresu minęło czterdzieści lat, był osobistym problemem artysty, człowieka, który nie potrafił dogonić siebie sprzed lat, ale z punktu widzenia historii rocka – Emerson na zawsze pozostanie bardzo ważną postacią.
*
Cztery lata z The Nice, 1967-70, potem intensywne poszukiwanie najlepszych muzyków na Wyspach Brytyjskich, by stworzyć supertrio. Odmawia Hendrix, odmawia jego bębniarz, Mitch Mitchell, odmawia Jon Hiseman (Colloseum). Ostatecznie akces zgłaszają Greg Lake z King Crimson i Carl Palmer z Atomic Rooster. Z pierwszym z nich miłość przez lata była szorstka.
Ogień i woda
nie zawsze miały po drodze. Nie zapomnę – skądinąd nieszczególnie udanego i krótkiego - koncertu ELP w katowickim Spodku w 1997 roku. Szalejący przy syntezatorach Emerson, Palmer okładający bębny, w trakcie solówki jak cyrkowiec zdejmujący tiszert – i stojący przy mikrofonie niczym rzymski posąg Lake. Z Palmerem chemia była zdecydowanie większa.
„Keith był delikatną duszą, która kochała muzykę i dawała z siebie wszystko na koncertach. Jego umiejętności klawiszowe jeszcze długo nie będą miały sobie równych. Był pionierem, a jego innowacyjny muzyczny geniusz wzruszał nas wszystkich: w świecie rocka, muzyki klasycznej i jazzu. Zawsze będę pamiętał jego ciepły uśmiech, doskonałe poczucie humoru, przykuwające uwagę występy i oddanie muzyce. Miałem wielkie szczęście, że go znałem i miałem okazję tworzyć razem z nim” - powiedział perkusista na wieść o śmierci przyjaciela (cyt. za antyradio.pl).
*
The Nice (Emerson, Davison, Jackson, O'List) zwrócili na siebie uwagę opracowaniem fragmentu musicalu West Side Story Leonarda Bernsteina, America. Ale zespół brał na tapetę także Bacha, Czajkowskiego czy Sibeliusa.
Nie inaczej działo się w zespole EL&P. Po kilku miesiącach prób zadebiutował on na festiwalu rockowym na wyspie Wight latem 1970, a pierwsze tournée po kraju zakończył wielkim koncertem w Royal Albert Hall. W listopadzie ukazał się pierwszy album tria, uznawany za jeden z najbardziej spektakularnych debiutów w historii rocka. I znów Bach, Janáček, Bartok. Trzeci album, koncertowy Pictures At An Exhibition (1971) to opracowanie muzyki Musorgskiego uzupełnionej fragmentem Dziadka do orzechów Czajkowskiego. Oczywiście, zarzutów o zwulgaryzowanie klasyki nie brakowało.
Nie miejsce tu na analizę dyskografii zespołu, ale jeśli ktoś chciałby pochylić się nad tym, co najważniejsze, to powinien sięgnąć po pięć pierwszych płyt. Poza dwiema już wymienionymi, jeszcze po Tarkusa (1971), Trilogy (1972) i Brain Salad Surgery (1973).
*
Keith Emerson cierpiał na chorobę zwyrodnieniową prawej ręki. Od pewnego czasu mógł grać, używając tylko ośmiu palców. Od lat zmagał się z depresją. W nocy z 10 na 11 marca ciało muzyka zostało znalezione w jego domu w Santa Monica. Z raną postrzałową głowy.