Reklama.
*
Z każdą taką śmiercią czuję, że jest mnie mniej. Świat, w którym rozglądałem się z ciekawością jako młody człowiek, którego częścią pragnąłem się stać, odchodzi w przeszłość. Jest coraz mniejszym światem. Coraz mniejszą cząstką tego wielkiego, który nieszczególnie mnie interesuje, coraz bardziej irytuje i niepokoi. Którego coraz bardziej nie rozumiem. To taka typowa refleksja związana ze starzeniem się.
Facetowi po pięćdziesiątce niewiele i niewielu może już zaimponować, nastolatkowi - imponuje prawie wszystko. Mimo świadomości, iż coraz mocniej skręcam w park jurajski, w skansen dla bezzębnych, więc niegroźnych dinozaurów – poczynię jedno zastrzeżenie: moi muzyczni idole, rockmani z lat 60. i 70., wytyczali muzyczne szlaki, stworzyli kanon tej muzyki. I właściwie wszystko, co później jeszcze udało się w tej materii powiedzieć znaczącego, czerpie z ich dokonań.
*
John Wetton zmarł 31 stycznia, mając sześćdziesiąt siedem lat. Muzycznie do końca aktywny, nie dał rady rakowi. Występował i nagrywał jako solista, współpracował z połową muzyków Roxy Music, słychać go na płytach Uriah Heep czy Wishbone Ash, a największy komercyjny sukces odniósł z zespołem o nazwie Asia – złożonym z wybitnych muzyków wybitnych formacji (m.in. Yes i Emerson, Lake & Palmer), ale grającym bardzo niewybitną muzykę. Z perspektywy lat nie ma to – pewnie nie tylko dla mnie – większego znaczenia. Nie liczą się bowiem rzeczy mało istotne, gdy mamy do czynienia z sytuacją, w której po przesianiu zostają na sicie perły:
muzyka najznakomitszej próby.
Czyli pięć studyjnych albumów nagranych w latach 1973-79 – trzy King Crimson i dwa United Kingdom.
Wetton pojawił się w składzie King Crimson w 1972 roku, jako dwudziestotrzylatek, został nowym wokalistą i basistą zespołu. Jak wiele wniósł do formacji dowodzonej przez Roberta Frippa, nie trzeba nikogo znającego jej dyskografię przekonywać. Po latach, z uwzględnieniem późniejszych o parę lat krążków U.K., widać i słychać to jeszcze wyraźniej. Nie odważę się swoim blogerskim uchem oceniać, która z trzech ówczesnych odsłon KC jest najlepsza, nie o to zresztą chyba chodzi. Wydaje mi się jednak, że okres 1972-74 jest najbardziej zwarty, jednorodny stylistycznie, wspaniale łączący rocka progresywnego z mocnym, niemal hardrockowym graniem, mimo iż rozlicznych odjazdów w niezbadane rejony – a jakże – nie brakuje. Wetton dał kapeli matowy, ale bardzo mocny wokal oraz potężne brzmienie gitary basowej.
Larks' Tongues In Aspic
(1973) jest ze mną od zawsze. Nie mam dystansu do tej płyty, pokochałem ją jako nastolatek, a po upływie może dwóch dekad zaliczyłem do najważniejszych płyt rockowych wszechczasów i tej opinii nic już nie zmieni. Spina ją dwuczęściowa, szalona i olśniewająca pomysłami kompozycja tytułowa, a cała reszta jest nie mniej frapująca. Po latach do koncertowego repertuaru KC wrócił numer Easy Money
.
Na kolejnym krążku, Starless And Bible Black (1974), nie ma utworów, które przeszły do kanonu grupy, co w niczym nie umniejsza jej wartości. Znakomity jest już otwierający krążek The Great Deceiver. Słuchając całości mam przekonanie, że płyta musiała wielkie wrażenie wywrzeć na muzykach SBB, stała się inspiracją do dalszych i jeszcze odważniejszych poszukiwań trójki muzyków ze Śląska. Natomiast ostatni studyjny album przed rozpadem zespołu, Red (1974), to najostrzej brzmiący krążek w całej dyskografii. Czadu i brawury jest w nim mnóstwo – to rzeczywiście materiał, którego wykonywanie na żywo mogło przenieść się z hal na wielkie stadiony.
Nazwisko Wettona jako
współautora
pojawia się pod większością utworów umieszczonych na tych trzech płytach. Muzyk w późniejszych latach wielokrotnie wracał podczas swych występów do olśniewającej urodą kompozycji Starless (nawiązującej do monumentalnych kompozycji z początku działalności grupy, takich jak Epitaph czy In The Court of The Crimson King), a także do podobnej w klimacie, choć kameralnej Book of Saturday, prezentując swe bardziej liryczne oblicze.
Fripp w 1974 roku zaskoczył wszystkich informacją o rozwiązaniu zespołu. Wetton nie krył rozgoryczenia jego decyzją, był bowiem przekonany, że z KC mógłby grać kolejne ćwierć wieku. Twierdził, że Fripp bał się uczynienia z KC gwiazdy pierwszej wielkości.
Jak bardzo wyobraźnia muzyczna kilku ludzi może się „zunifikować”, jak wielkie muzyczne porozumienie mogą osiągnąć wybitne osobowości, widać trzy lata później, gdy trzej panowie z ekipy Roberta F. – Wetton, perkusista Bill Bruford (znany też z Yes) oraz skrzypek i klawiszowiec Eddie Jobson (jego partie zarejestrowane w studiu dograno do koncertowego materiału wydanego na dwupłytowym analogowym albumie USA, 1975) powołali do życia grupę
U.K.
Skład uzupełnił zdradzający jazzowe inklinacje gitarzysta Allan Holdsworth. Jak mocne musiało być pragnienie, by kontynuować wypracowaną na wspomnianych trzech płytach formułę King Crimson! Artystycznie jest bez zarzutu, muzyka kipi od pomysłów. Słuchając United Kingdom (1978) i Danger Money (1979) aż trudno uwierzyć, że rock progresywny dogorywa, że to ostatnie jego wybitne przejawy.
Zespołowi nie udaje się zyskać należnej popularności. Holdsworth i Bruford odchodzą już po nagraniu pierwszej płyty, a na miejsce tego drugiego ściągnięty zostaje kumpel Jobsona z zespołu Franka Zappy, Terry Bozzio. W tym trzyosobowym składzie nagrywają jeszcze tylko dwie płyty, wspomnianą Danger Money i koncertową, dokumentującą występy w Japonii, Night After Night (1979).
Danger Money to jedna z moich ukochanych płyt. To z niej pochodzi chyba ostatnie progresywne cudeńko, Rendezvous 6'02. Poza nim – brawurowo wykonany Caesar's Palace Blues, najsłabszy, zapowiadający produkcje Asii Nothing To Lose oraz trzy rozbudowane kompozycje: tytułowa, The Only Thing She Needs i mój wielki faworyt, Carrying No Cross – utwór, który należałoby umieścić w żelaznym zestawie progresywnego grania. Jest w nim wszystko: andante i largo, liryczność i gwałtowność – to muzyka na miarę najlepszego King Crimson, a i cytatów z Emersona też nietrudno się dosłuchać. Palce lizać.
To pewnie przypadek, że Starless jest ostatnim utworem na ostatniej studyjnej płycie tamtego KC, a Carrying No Cross ostatnim na ostatniej – zaledwie drugiej – płycie z premierowym materiałem U.K. Cóż, jeśli już nie mogło być nic więcej, to przynajmniej kończą się obie te historie w najpiękniejszy z możliwych sposobów.
*
Po latach, w 2012 roku, pełen obaw wybrałem się do krakowskiego „Studia” na koncert reaktywowanego United Kingdom. To był mój jedyny raz, gdy zobaczyłem Johna Wettona w akcji, a odwiedzał nasz kraj wielokrotnie. Był, zresztą tak jak i Eddie Jobson, w świetnej formie. Koncert był znakomity.
Dziś niestety wiadomo, że – najpewniej – United Kingdom już nie zagrają. A marzenie, by Wetton zaśpiewał kiedyś jeszcze z King Crimson, też się nie spełni...