Zupełnie mi nie przeszkadza, że White tym razem sięgnął po komputery. Bo rzecz jak zwykle nie w doborze instrumentarium, lecz w tym, czy ktoś ma nuty w głowie i umie grać, czy tylko plumkać na laptopie.

REKLAMA
*
Wreszcie od serca mogę napisać, że jestem zachwycony premierowym materiałem Jacka Białego III. Tak jak poprzednim, przekrojowym, dwupłytowym wydawnictwem Acoustic (2016). I zupełnie mi nie przeszkadza, że tym razem sięgnął po komputery i syntezatory. Bo rzecz jak zwykle nie w doborze instrumentarium, lecz w tym, czy ktoś ma nuty w głowie i umie grać, czy tylko plumkać na laptopie.
Jeśli chodzi o ramy czasowe utworów, to przesuwamy się
z połowy lat 60. do przełomu dekad.
I w ten sposób te stare, wspaniałe patenty zyskują, wybrzmiewając spokojniej – pełniej i bogaciej. Zaczyna się lirycznie, od singlowego Connected By Love i Why Walk A Dog. A potem można by się przerazić komputerami, gdyby nie to, że od razu wkraczamy na grunt funky a la James Brown zmieszany do smaku z przeszkadzajkami wyjętymi wprost z wczesnego Santany, by im bliżej końca, tym bardziej znajdować się na rozkołysanym okręcie psychodelii.
Abulia And Akrasia to krótki, cygański przerywnik, w którym mikrofon zostaje oddany C. W. Stonekingowi. Muzycznemu krewnemu Toma Waitsa, choć w tej melorecytacji słyszę akurat bardziej Woody’ego Harrelsona. Nie tego lirycznego, zakochanego w swej zonie w Niemoralnej propozycji, ale tego z ról twardych gliniarzy i detektywów, co to pięść mają równie mocną, jak mocno wysuniętą dolną szczękę.
White jest do bólu konsekwentny. Głowę i muzyczną wyobraźnię całą ma zanurzoną – niczym postać z okładki, ni to kobieta, ni mężczyzna - w muzycznych chmurach sprzed, przede wszystkim, pół wieku. Zupełnie jakby trzymał w dłoniach
talię kart
z tamtymi pomysłami, mieszał je i tasował bezustannie, czasem tylko dokładając jokera w postaci komputero-klawiatur i rozwiązań z kolejnych dziesięcioleci, zawsze jednak w postaci kolejnego instrumentu, a nie kartonowo-gipsowej ściany bezdusznego dźwięku.
Miesza wciąż largo i adagio, dowala Hendriksem i Led Zeppelin (Dazed And Confused) w Respect Commander, by zafundować kolejny, tym razem jakiś artrockowo-romantyczny przerywnik w postaci Ezmerelda Steals The Show, który z kolei przechodzi w czarne rytmy Get In The Mind Shaft. Całość zamykają What’s Done Is Done, z tą elektroniczną perkusją wyjęty jakby z dorobku Radiohead, ale za to z solówką na Hammondach tworzących odpowiedni kontekst, oraz – na finał – Humoresue: przepiękna, walcująca coda w mccartneyowskim stylu z końcówką na, skandynawskie albo polskie, trio jazzowe (piano, bas i bębny). Delikatniej zagrać nie sposób.
White postawił na zaskakujące dla niego samego efekty, jakie przynieść mogą spotkania z muzykami, z którymi dotąd nie grał. Dając sobie w dodatku tylko po trzy dni na wspólną pracę nad każdym kawałkiem, w nieznanych sobie wcześniej studiach nagraniowych. Efekty znakomite, więc jak po takiej płycie nie ostrzyć sobie zębów na koncert White’a w Krakowie?
(Jack White, Boarding House Reach, 2018)