
Pewnie trudno mówić o niepowtarzalności każdego kolejnego koncertu, jednakże gołym okiem widać, a uchem słychać, że granie jemu i trzem towarzyszom z aktualnego wcielenia The 4th Dimension wciąż sprawia ogromną frajdę.
REKLAMA
*
Przed laty miałem szczęście i przyjemność widzieć, jak grają Paco de Lucia (w Bielsku-Białej) i Al di Meola (w Katowicach), a teraz, w warunkach nieporównywalnie lepszych, w NOSPR-ze, trzeciego z trójki gigantów gitary, Johna McLaughlina.
Przed laty miałem szczęście i przyjemność widzieć, jak grają Paco de Lucia (w Bielsku-Białej) i Al di Meola (w Katowicach), a teraz, w warunkach nieporównywalnie lepszych, w NOSPR-ze, trzeciego z trójki gigantów gitary, Johna McLaughlina.
Friday Night in San Francisco
to album, który stał się wydarzeniem u progu lat 80. Nagrany w grudniu 1980, ukazał się w sierpniu roku następnego i chwilę później miał, za sprawą Piotra Kaczkowskiego, swą premierę w radiowej Trójce. Płyta podbiła serca nie tylko miłośników jazzu, ale i rockowego pospólstwa, do którego zaliczałem się wtedy i zaliczam nadal.
Ubolewam, że jazzu nie mam przetrawionego ani w dziesiątej części tak jak rocka, a nie za dużo już dane mi będzie z tym zrobić. Odrabianie tak wielkich zaległości po upływie dziesiątków lat, z głową po czubki resztek włosów wypakowaną muzyką, jest misją niemożliwą. W przypadku Johna McL pozostają tylko zachwyty i pomlaskiwania nad konsumowanymi z doskoku krążkami Milesa Davisa czy Mahavishnu Orchestra i uświadamianie sobie, na własny oczywiście użytek, jak wiele zrobił dla elektrycznego jazzu, jak bardzo przyczynił się do zbliżenia z rockiem. Jak zamieszał w głowach i wskazał drogę trzem panom z SBB…
To, czego doświadczyłem w ten poniedziałkowy wieczór, raz jeszcze potrąciło we mnie struny
To, czego doświadczyłem w ten poniedziałkowy wieczór, raz jeszcze potrąciło we mnie struny
synowskiego zachwytu nad dziełem ojców.
McLaughlin w styczniu skończy siedemdziesiąt osiem lat, od dawna móglby grzać kości na bardzo zasłużonej emeryturze, tymczasem – gdy spojrzeć w jego kalendarz – występuje z niesłychaną częstotliwością, niemal dzień po dniu, a to w Niemczech, a to w Austrii, a to w Polsce. Pewnie trudno więc mówić o niepowtarzalności każdego kolejnego koncertu, o jakichś szczególnych różnicach. Jednakże gołym okiem było widać, a uchem słychać, że granie jemu i trzem towarzyszom z aktualnego wcielenia The 4th Dimension sprawia ogromną frajdę. Tym cechuje się mistrzostwo – gdy niczego już od dawna nie trzeba udowadniać, z nikim ścigać, a po prostu gra się na poziomie dla większości nieosiągalnym – i nie ma w tym żadnego wysiłku, jest natomiast niegasnąca radość wspólnego muzykowania.
Na program półtoragodzinnego koncertu złożyły się utwory głównie z lat 70.-90., pochodzące z repertuaru MO i Shakti. To muzyka, o której chyba żaden fan rocka nie powinien powiedzieć, że za trudna. Oksymoronicznie można stwierdzić, że to
fusion w czystej postaci,
nie brakło nawet partii wokalnych, a z tymi skutecznie radził sobie bębniarz Ranjit Barot. Jeśli próbować w tej beczce miodu doszukiwać się łyżki dziegciu, to były nią obfite solówki perkusyjne, tym częstsze i dłuższe, że perkusistów było na scenie dwóch – ten drugi to Gary Husbend, częściej zasiadający przy instrumentach klawiszowych (miałem okazję widzieć go w akcji w 2012 roku w koncertowym składzie United Kingdom). Nie wiem, kto wymyślił to najpierw, ale znów pojawiły się nieuchronne skojarzenia z King Crimson (w którego składzie jest obecnie trzech bębniarzy) i SBB (z nieodzowną częścią każdego występu w postaci dialogów Piotrowskiego i Lakisa). Skład uzupełniał pochodzący z Kamerunu basista Etienne M’Bappé. Jednym z dowodów na przyjemność wspólnego grania jest to, iż w czasie niekrótkich popisów bębnowo-talerzowych pozostali panowie nie tylko nie znikali ze sceny, ale z uwagą śledzili popisy kolegów.
Sam McLaughlin grał… - mój Boże, czy mogę napisać coś odkrywczego? - oszczędnie, a w tej oszczędności niezwykle kunsztownie (widać wyraźnie, jak wiele zaczerpnął z niego nasz gigant gitary, Apostolis Anthimos), raczej cyzelując każdy dźwięk, niż mając ochotę epatować posiadaną techniką. Zatrzymując się na chwilę nad
setlistą,
wspomnieć warto, że jeden z utworów lider zadedykował Paco de Lucii, zaliczając nieżyjącego już wirtuoza gitary nie tylko flamenco do grona swych najdroższych przyjaciół. Na bis kwartet uraczył nas klasykiem You Know, You Know – z minicytatami m.in. z Hendriksa i Cream. Właśnie – wciąż, przy różnych okazjach wspominam mój ukochany Badge, w którym fenomenalna zagrywka Claptona wybrzmiewa zaledwie raz w krótkim, niespełna trzyminutowym utworze. Po raptem trzech latach na stale powracającym, jednym riffie McLaughlin buduje pięciominutową kompozycję.
Koncerty elektryczne w katowickim NOSPR-ze nieuchronnie, gdy mowa o akustyce, zderzane są z tym, z czego ta sala słynie najbardziej - koncertami muzyki poważnej. Choć siedzieliśmy z bratem dość wysoko, to nagłośnienie było bez zarzutu. Piękny występ w pięknym wnętrzu. Zachodzę tylko w głowę, dlaczego nie wypełnionym do ostatniego miejsca. Czy chodzi wyłącznie o ceny biletów?
(John McLaughlin & The 4th Dimension, Katowice, NOSPR, 28 października 2019)
