Nie chcę do swojego CV wpisywać zbyt długiego antraktu, dyspensy od konsumowania kultury z bliska, wizyt w sklepach z płytami, koncertów, kina, wreszcie podróży i pętania się po muzeach ze zbiorami malarstwa. Koronawirus, coronavirus – CV końca drugiej dekady XXI wieku – do niczego nie jest mi potrzebny.
REKLAMA
*
„Szedł przez życie raczej po to, aby je obserwować, a nie by brać w nim udział” (to z Romy Ligockiej). Życie jest gdzie indziej (Milan Kundera). Nie wokół mnie, nie tuż obok. Raczej gdzieś tam, dalej, daleko. Inni to mają życie.
„Szedł przez życie raczej po to, aby je obserwować, a nie by brać w nim udział” (to z Romy Ligockiej). Życie jest gdzie indziej (Milan Kundera). Nie wokół mnie, nie tuż obok. Raczej gdzieś tam, dalej, daleko. Inni to mają życie.
Nie raz i nie dwa wraca do mnie ta myśl, zwłaszcza gdy znajdę się w tłumie, na przykład w najczęściej przeze mnie odwiedzanym kombinacie handlowym, Silesia City Center w Katowicach. Widzę tysiące kłębiących się ludzi, gnających w swoich pilnych i ważnych sprawach, z torbami zakupów lub teczkami w dłoniach, z zawiniątkami pod pachą. Z obłędem lub zadowoleniem w oczach. Zamyślonych. Wpatrzonych lub zasłuchanych w swoje telefony. Idących pojedynczo, w parach lub całymi rodzinami.
Tymczasem ja najczęściej udaję się tam niezmiennie w celach obserwacji, kiedyś do Saturna, a obecnie Media Marktu. By pogrzebać w – kurczących się niestety ostatnio - półkach, wypatrzyć coś, najczęściej z zakresu archeologii, jakieś płyty stare i bardzo stare, chętnie te, których nie dane mi było dotąd poznać, a mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że warto i należy. I że czas dzielący mnie od chwili wydania krążka jest dostatecznie długi, by rozwiać ewentualne obawy co do tego, czy będę do takiego materiału wracać. Będę. Bo jeśli mowa o albumach sprzed mniej więcej półwiecza – i chęci ich posiadania w domowych zbiorach – to jestem pewien, że do końca moich dni (ile mi zostało: miesiąc, rok, dziesięć lat?) będę chciał do nich wracać.
Czyli: obserwować. Słuchać tego, co inni dali światu. Tyle tylko mojego – wrażliwości, by przyswajać, delektować się i czasem zachwycać wytworami talentów innych. Mieć te parę chwil radości, gdy biorę taką płytę do ręki, gdy już jej z tej ręki nie wypuszczam, gdy odpakowuję i sprawdzam gładkość powierzchni CD lub - znacznie rzadziej – niepokalaność winyla, gdy wkładam krążek pierwszy raz do szufladki lub kładę na talerz gramofonu. Mam frajdę, gdy pożądane krążki udaje mi się nabyć za dwadzieścia złotych, choć czasem trzeba wydać trochę więcej. A że przecież mój portfel nie jest nieograniczony, trzeba więc w tym wszystkim zachować trochę zdrowego rozsądku i powściągliwości.
W tej obserwacji dopada mnie też bolesna, uwierająca myśl, że płyty definiujące i określające moje pokolenie, trochę starszych i trochę młodszych ode mnie, dla dzisiejszych trzydziesto- i dwudziestolatków są najczęściej hasłem tylko, mało istotnym, więc niekoniecznym do zdefiniowania, rozpoznania. Jednak w tym morzu bólu fana - archiwisty jest wyspa nadziei, wręcz pewności – że coś z tego zostanie i to chyba nawet całkiem sporo. Miara wspomnianego półwiecza to co prawda wciąż za mało, bo tamte płyty kupują dziś najczęściej ludzie tacy jak ja, w zaawansowanym wieku, wychowani na tamtej muzyce, ale przyszłe pokolenia też będą po te nagrania sięgać. Rzadziej niż my i tylko po niektóre, ale będą, mając przy tym dostęp do wszystkiego.
Obserwuję, słucham, czytam, oglądam, staram się, choć z pewnością mógłbym bardziej. Dziury po niedostatkach młodości spędzonej w demoludzie nie zasypię, ale może przynajmniej uczynię ją trochę mniejszą. Tymczasem ostatnie dni są takie, że wychodzić z domu nie ma po co i dokąd. Dociera więc do mnie po raz kolejny, że płytotekę mam dziś większą niż mogłem kiedyś zamarzyć, a w niej mnóstwo ukochanej, bardzo bliskiej sercu muzyki. Niemniej nie chcę do swojego CV wpisywać zbyt długiego antraktu, dyspensy od konsumowania kultury z bliska, wizyt w sklepach z płytami, koncertów, kina, wreszcie podróży i pętania się po muzeach ze zbiorami malarstwa. Koronawirus, coronavirus – cv końca drugiej dekady XXI wieku – do niczego nie jest mi potrzebny. Nie chcę się bać, pragnę żyć w przeświadczeniu, że jeśli nie wszystkie, to większość lęków i ograniczeń zostawiłem za sobą w 1989 roku. Gdy już przyjdzie umrzeć, to wolałbym raczej pojedynczo niż stadnie. Z mojego małego skrawka świata pragnę obserwować wielki świat, a ściślej – starać się brać z niego to, co uważam za wartościowe i bliskie mojemu odczuwaniu. Resztę zaś, na ile to możliwe, omijać szerokim łukiem, a wręcz (powtórzę za moim ulubionym Redaktorem) mieć w dupie.
(21 marca 2020)
