Zmarł Peter Green. Tym, co powoduje, iż ta wieść nakazała mi zatrzymać się w sobotę wieczorem na dłużej niż zwykle w jednym miejscu, jest najpiękniejsza z możliwych muzyczna pętla: połączenie „mleka matki”, pierwszych mocnych brzmieniowych doznań, z niesłabnącym uwielbieniem łysawego fana dla wielkiego muzyka.

REKLAMA
Green wywodzi się z przepastnej
kopalni talentów Johna Mayalla,
z czwartej odsłony jego Bluesbreakers. Tam spotkał się z Mickiem Fleetwoodem i Johnem Mc Vie, z którymi w 1967 roku założył kapelę, której nazwę utworzyły człony nazwisk jego kumpli. Ciekawe, czemu nie jego, skoro był jej mózgiem, liderem, gitarzystą i wokalistą? Jeśli miałbym pokusić się o jakąś chronologię największych gitarzystów, to chyba ustawiłbym Petera Greena tuż za Erikiem Claptonem, razem z Jimim Hendriksem, a przed wszystkimi pozostałymi, z Jimmym Page’em na czele. Poza tym, że był rasowym bluesmanem, okazał się pierwszym rockowym gitarzystą lirycznym – facetem, który nie tylko umie dosypać do pieca, ale zagrać najpiękniejsze nuty na świecie. Gdy posłuchać Gary’ego Moore’a albo Snowy’ego White’a, nie sposób nie pomyśleć o Panu Piotrusiu, gdy natomiast szukać tych, którzy stanowili inspirację dla Greena, historycy rocka i bluesa wskazują przede wszystkim Elmore’a Jamesa, co tylko skromnie, jako posiadacz krążka Blues After Hours (1963), mogę potwierdzić.
Z dzieciństwa pamiętam
tylko trzy utwory,
za to jakie! Wiele lat minęło, nim wreszcie dopadłem je w wersjach na CD. W 1969 roku wyszła płyta Johna Mayalla pod znamiennym tytułem Looking Back, zbierająca nagrania Bluesbreakers dokonane w różnych składach w latach wcześniejszych, a jej ozdobą jest numer Jenny z mistrzowską partią gitary Greena. Drugi i trzeci to już kawałki FM, przez wiele lat nieosiągalne, bo pierwotnie wydane tylko na singlach, a pomieszczone dopiero na składaku The Best Peter Green’s Fleetwood Mac: The Green Manalishi i Oh Well. Dwie świętości sześciostrunowego grania, moc zawarta nie w decybelach czy prędkości poruszania palcami po gryfie, ale w genialnych riffach i tym wszystkim, czym zostały inkrustowane. Zwłaszcza ten drugi, rozbudowany – najpierw rockowy, gwałtowny, mimo iż z gitarą akustyczną na pierwszym planie, a potem akustyczny, trochę filharmoniczny w klimacie, mający coś z Vivaldiego, Rodriga, ale też Beatlesów i King Crimson.
Kolejne wspomnienie: bodaj na początku 1978 roku Piotr Kaczkowski przedstawiał – z pewnymi wątpliwościami, w co trudno dziś uwierzyć – album Rumours i w pozostałym czasie antenowym uzupełnił go kilkoma utworami z pierwszego okresu działalności zespołu. I tak poznałem chyba
najpiękniejszy kawałek FM
Man of The World.
Green opuścił zespół po nagraniu czterech albumów, w 1970 roku, dragi zrobiły wiele złego, w jego przypadku odbiły się bardziej na zdrowiu psychicznym niż fizycznym. Leczył się, zniknął, zrzekł się praw do swoich utworów, był pielęgniarzem, barmanem i… grabarzem. Wrócił pod koniec lat 70.
W Polsce Tonpress w pierwszej połowie lat 80. wydał wspaniały Portrait, wybór jego nagrań z solowych albumów - longplay, którego w studenckich czasach nie mogłem się nasłuchać. Szczególnie przypadł mi do serca kawałek na otwarcie: In The Skies. Potem nastał już czas płyt kompaktowych i, jak wspomniałem, poszukiwania starych płyt na nowym nośniku.
Zaledwie dwa – trzy tygodnie temu dopadłem w MM trójpak Fleetwood Mac, a w tym zestawie dwie pierwsze płyty zespołu (obie z 1968 roku) oraz kompilację The Pious Bird of Good Omen (1969). A w sobotę dotarła do nas informacja, że Peter Green zmarł - w wieku 73 lat, we śnie. Niech śpi spokojnie, Jego gitara nieustannie będzie nas kołysać.