
Koncert trwał i trwał, było coraz piękniej, coraz więcej wykrzyczanych męskich wyznań („Peter, I love You!”) i wiele podziękowań lidera w naszym języku.
REKLAMA
*
To nie tak miało się zacząć. Potrzebowaliśmy bowiem z żoną aż trzech godzin, by drogą wolnego ruchu A4 z Katowic dotrzeć do Tauron Areny w Krakowie. Myślę, że liczba obejrzanych przeze mnie koncertów oscyluje około tysiąca – i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej spóźnił się na jakikolwiek występ. Dziś, nieco już spokojniejszy, mogę powiedzieć, że było to mniej niż dziesięć minut.
To nie tak miało się zacząć. Potrzebowaliśmy bowiem z żoną aż trzech godzin, by drogą wolnego ruchu A4 z Katowic dotrzeć do Tauron Areny w Krakowie. Myślę, że liczba obejrzanych przeze mnie koncertów oscyluje około tysiąca – i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej spóźnił się na jakikolwiek występ. Dziś, nieco już spokojniejszy, mogę powiedzieć, że było to mniej niż dziesięć minut.
Mój Peter Gabriel, moje Genesis…
Załapałem się jako piętnastolatek na jego pierwszą solową płytę. W latach 70. milczeć przez dwa, a właściwie trzy lata (The Lamb Lies Down On Broadway wydany został w 1974, jedynka w 1977 roku) to był niebyt. Genesis to nie był mój numer dwa wtedy, po Floydach, był – jak mówiłem prawie pół wieku temu, półtora. Pink F. mi przeszli i spadli w rankingu, Genesis do 1977 roku plus Duke i Three Sides Life (dla tej czwartej strony) - pozostali ukochani, a niemal zupełnie olewani za to, co robili potem. Gabriel tymczasem rósł w moich oczach, apogeum popularności to oczywiście 1986 rok i So. „Mielone” mówił o tym krążku Tomasz Beksiński i przypomniał w „Wieczorze płytowym” IV, nazywając ten materiał schabowym. Gabriel swoimi dokonaniami solowymi bije na głowę to, co zrobili Genesis jako trio, dawni kumple godni są ewentualnie, by nosić za nim mikrofon. Widziałem PG już po raz trzeci na żywo, po symfonicznym koncercie na Life Festival w Oświęcimiu i rocznicowym, na trzydziestolecie So w Ostrawie. Ten
krakowski był zdecydowanie najlepszy.
Gabriel kolaborował od początku z piosenką i popem. Tyle że faktura jego utworów nigdy, nawet przy Sledgehammer i Big Time, nie miała nic wspólnego z dyskotekową rąbanką. Ba, jego pomysły, rozwiązania brzmieniowe dla wielu innych wykonawców stanowiły drogowskazy. Dziś pewne rzeczy, zwłaszcza – takie miałem na gorąco odczucie – w pierwszej części koncertu, trąciły lekko myszką, choć przecież wykonywane były przez znakomity, dziewięcioosobowy zespól z trzema starymi kumplami PG, Tonym Levinem na basie, Manu Katché na bębnach i gitarzystą Davidem Rhodesem. Zaraz po zameldowaniu się na widowni brakowało mi trochę niskich tonów, a przecież Tauron Arena pięknie się wypełniła, więc nie był to efekt jakichś pogłosów. Czołg zaczął jeździć dopiero w Digging In the Dirt, ale od razu tak, że moje serducho pierwszy raz tego wieczoru wymiękło.
Gabriel jest wciąż w świetnej formie. Odważnie zaprezentował większą część materiału z nowej płyty, która dopiero ma się ukazać (nie wiadomo póki co, kiedy dokładnie). Nowa muzyka niczego nowego o nim nie mówi, ale chyba nikt tego nie oczekuje. Jestem przekonany, że choć dla wielu, zwłaszcza przedstawicieli młodszych pokoleń, będzie to już passé, jednak starym fanom dostarczy mnóstwa estetycznych wrażeń. Nie będę się zastanawiał, czy kupić ten album, to oczywiste, że tak. Tych numerów słuchałem pierwszy raz, a brzmiały, może poza dwoma zbyt „ładnymi” przypadkami, dobrze, a czasem bardzo dobrze, więc gdyby publika je znała, odbiór byłby jeszcze gorętszy.
Wreszcie doświadczyłem też tego, co gdzieś kiedyś oglądaliśmy, dawno temu, nawet w TV:
spektaklu.
Muzyka oczywiście cały czas pozostaje na pierwszym planie, ale strona wizualna też wysmakowana: elegancki okrągły ekran nad sceną (żona wspomniała koncert Stonesów na Stadionie Śląskim...), zwykle nachylony pod kątem około 60 stopni – a tam czasem jakieś ruchome obrazy, jakieś grafiki, jakieś zdjęcia, czasem jedynie pierścień lub kilka reflektorów, no i prócz tego dwa ekrany po bokach sceny prezentujące przekaz ze sceny na żywo.
Cudnie zrobiło się w drugiej części. Z samego przodu sceny pojawiło się bodaj siedem ekranów - nie wiem, z tworzywa, folii, plexi? - z lewej widać było sylwetkę poruszającego się wokalisty, na pozostałych cienie jego sobowtórów (?). Zaczęli drugi kawałek, a ekrany wciąż przysłaniały zespół. Czy to możliwe, by tak miało być do końca? Ależ nie, w pewnej chwili zaczęły się unosić, ukazując przearanżowaną scenę. W Don’t Give Up, zaśpiewanym z duecie z czekoladową wiolonczelistką i interesującą wokalistką Ayanną Witter, otrzymaliśmy, jak w „Romeo i Julii”, smaczną scenę balkonową. Na wysoki podest, z tłem pięknie oświetlonym na czerwono i niebiesko, ozdobionym dwoma „obrazami” w takichże kolorach, prowadziły z obu stron kręte schody. I parka tam sobie nieco poćwierkała, ku naszej radości.
Koncert trwał i trwał,
było coraz piękniej, coraz więcej wykrzyczanych męskich wyznań („Peter, I love You!”) i wiele podziękowań lidera w naszym języku. Jeśli bowiem miał obawy co do właśnie tym występem rozpoczętej, pierwszej od siedmiu lat trasy (w Europie nawet od dziewięciu), co do tego, jak słuchacze przyjmą jego nowe propozycje, to chyba atmosfera koncertu jednoznacznie przekonała go, że fanów w Polsce ma wiernych i ci zawsze będą czekać na niego i jego kolejne propozycje (choć nie spodziewam się jakiegoś wysypu płyt z jego strony, zapowiadany album będzie pierwszym od ponad dwóch dekad albumem z premierowym materiałem). Wreszcie przyszedł ten moment - jeszcze jednej prezentacji muzyków w Solsbury Hill i zejścia ze sceny.
Nie dali się jednak długo prosić i na bis wybrzmiało rozbudowane In Your Eyes, w którym Gabriela „wspomógł” wokalnie Tony Levin. I znów zgasły światła, tym razem umikł także pierścień nad sceną – czyżby zabrakło hymnu od dziesiątków lat kończącego występy Pana Piotra? Czyżby postanowił rozstać się z tym numerem? Nie! W ciemności rozbrzmiały potężne Manualne bębny i usłyszeliśmy September seventy seven… Monumentalny Biko dopieścił uszy i serca chyba wszystkich.
Nie dali się jednak długo prosić i na bis wybrzmiało rozbudowane In Your Eyes, w którym Gabriela „wspomógł” wokalnie Tony Levin. I znów zgasły światła, tym razem umikł także pierścień nad sceną – czyżby zabrakło hymnu od dziesiątków lat kończącego występy Pana Piotra? Czyżby postanowił rozstać się z tym numerem? Nie! W ciemności rozbrzmiały potężne Manualne bębny i usłyszeliśmy September seventy seven… Monumentalny Biko dopieścił uszy i serca chyba wszystkich.
Ponad dwie i pół godziny, znacznie więcej, niż oczekiwałem. Najlepsi ze starej gwardii wciąż trzymają się mocno.
(Peter Gabriel, Tauron Arena Kraków, 18 maja 2023)
setlista: https://www.setlist.fm/setlist/peter-gabriel/2023/tauron-arena-krakow-poland-2bb9d4ea.html
