
Pod Rijksmuseum robi nam zdjęcie L.A. Woman. Z Los Angeles przyleciała samolotem do Paryża, stamtąd pociąg przywiózł ją do Amsterdamu. Przed muzeum i w sali, w której wygłoszony został wykład poprzedzający wejście na wystawę, słychać wielojęzyczny gwar. Czy naprawdę wędrówki ludów za dziełami sztuki warte są tylko wzgardliwych komentarzy tzw. fachowców i obojętnych wzruszeń ramion tych, którzy na co dzień świetnie obywają się bez obcowania z kulturą wysoką lub popularną? Czy ci, którzy wydają na ten cel swoje pieniądze, muszą się z tego tłumaczyć?
REKLAMA
*
Zbiegło się to w czasie. Focus, Ekseption, Shocking Blue, Livin’ Blues, Golden Earring – dla uszu, Ruud Krol, Rob Rensenbrink, Piet Keizer, Johan Neeskens, Johnny Rep i ten najważniejszy – Johan Cruijff: era Ajaksu (trzy puchary mistrzów krajowych w latach 1971-1973) i zaraz potem wicemistrzostwo świata w 1974 – to dla oka. Ostatni wielki mecz ekipy Kazimierza Górskiego, moja pierwsza wizyta na Stadionie Śląskim we wrześniu 1975, zdarte gardło i 4-1 z „pomarańczowymi” w eliminacjach do ME, a niespełna miesiąc później srogi rewanż i 0-3 w Amsterdamie. Jak powiedział wtedy nieodżałowanej pamięci redaktor Jacek Żemantowski, Holendrzy dostaną za to zwycięstwo Nagrodę Knobla (Knobel to był ich ówczesny selekcjoner). Zachwyciłem się wówczas holenderskim futbolem totalnym i tak jest do dziś, choć oranje grają raz lepiej, a raz gorzej, nie tylko od braci Belgów. Po drodze przecież byli jeszcze Guillit, van Basten i Rijkaard, mistrzowie Europy z 1988 roku i potem gwiazdy AC Milan.
Zbiegło się to w czasie. Focus, Ekseption, Shocking Blue, Livin’ Blues, Golden Earring – dla uszu, Ruud Krol, Rob Rensenbrink, Piet Keizer, Johan Neeskens, Johnny Rep i ten najważniejszy – Johan Cruijff: era Ajaksu (trzy puchary mistrzów krajowych w latach 1971-1973) i zaraz potem wicemistrzostwo świata w 1974 – to dla oka. Ostatni wielki mecz ekipy Kazimierza Górskiego, moja pierwsza wizyta na Stadionie Śląskim we wrześniu 1975, zdarte gardło i 4-1 z „pomarańczowymi” w eliminacjach do ME, a niespełna miesiąc później srogi rewanż i 0-3 w Amsterdamie. Jak powiedział wtedy nieodżałowanej pamięci redaktor Jacek Żemantowski, Holendrzy dostaną za to zwycięstwo Nagrodę Knobla (Knobel to był ich ówczesny selekcjoner). Zachwyciłem się wówczas holenderskim futbolem totalnym i tak jest do dziś, choć oranje grają raz lepiej, a raz gorzej, nie tylko od braci Belgów. Po drodze przecież byli jeszcze Guillit, van Basten i Rijkaard, mistrzowie Europy z 1988 roku i potem gwiazdy AC Milan.
Muzyka stamtąd
nad Wisłą ucichła, w 1975 i 1977 roku ukazały się w Polsce dwa albumy Livin’ Blues, w 1977 koncertowali nawet u nas razem z Budką Suflera (zaliczyłem ich występ w Tychach) – i tyle. Darujmy sobie George Baker Selection albo Pussycat. Dopiero teraz, w marcu bieżącego roku, namówiłem żonę, abyśmy wybrali się do Poznania na koncert Focusa z niezmiennie liderującym Thijsem van Leerem, w ramach ich trasy na pięćdziesięciolecie istnienia – i było to zaskakująco mocne, świetne przeżycie muzyczne.
*
W 2013 roku spędziliśmy kilka dni w Amsterdamie. Były to niezapomniane wrażenia, blogowałem wtedy intensywnie i tym bardziej żałuję, że nie napisałem nic o tej podróży. Po Wiedniu i Rzymie czuliśmy już, że malarstwo uruchamia w nas równie mocne emocje jak muzyka. Prawie ośmiogodzinna wizyta w Rijksmuseum była absolutnym nokautem. Jako dyletanci, ledwie poduczeńcy jacyś, wpadliśmy po uszy w dzieła mistrzów niderlandzkich z XVII wieku. I od tamtej pory nas trzyma i będzie trzymać po kres dni, może tylko akcenty będą się odrobinę przesuwać. Dekadę temu kulminację stanowiło dotarcie do „Straży nocnej” Rembrandta. Potem odwiedziliśmy jeszcze sąsiednie Van Gogh Museum, złożyliśmy wizytę w muzeum Fransa Halsa w cudownym Haarlemie i na koniec obejrzeliśmy zbiory Stedelijk, w którym pierwszy raz poczuliśmy, że malarstwo niefiguratywne też nie pozostawia nas obojętnymi. Kandinsky, Chagall czy Picasso zrobili przeciąg w głowach.
W 2013 roku spędziliśmy kilka dni w Amsterdamie. Były to niezapomniane wrażenia, blogowałem wtedy intensywnie i tym bardziej żałuję, że nie napisałem nic o tej podróży. Po Wiedniu i Rzymie czuliśmy już, że malarstwo uruchamia w nas równie mocne emocje jak muzyka. Prawie ośmiogodzinna wizyta w Rijksmuseum była absolutnym nokautem. Jako dyletanci, ledwie poduczeńcy jacyś, wpadliśmy po uszy w dzieła mistrzów niderlandzkich z XVII wieku. I od tamtej pory nas trzyma i będzie trzymać po kres dni, może tylko akcenty będą się odrobinę przesuwać. Dekadę temu kulminację stanowiło dotarcie do „Straży nocnej” Rembrandta. Potem odwiedziliśmy jeszcze sąsiednie Van Gogh Museum, złożyliśmy wizytę w muzeum Fransa Halsa w cudownym Haarlemie i na koniec obejrzeliśmy zbiory Stedelijk, w którym pierwszy raz poczuliśmy, że malarstwo niefiguratywne też nie pozostawia nas obojętnymi. Kandinsky, Chagall czy Picasso zrobili przeciąg w głowach.
Minęło dziesięć lat, które znaczyliśmy w swym małżeńskim „dorobku” kolejnymi wyjazdami nie na plaże (tak będzie wyglądać
moje piekło: zatłoczona plaża,
pełna rozwrzeszczanych ludzi leżących jeden obok drugiego, woda ciepła jak zupa i żar lejący się z nieba), lecz do – zwykle też zatłoczonych – miast z cennymi zbiorami malarstwa. Póki muzea stoją, póki Europa jeszcze w przeważającej mierze jest biała, póki barbarzyńcom nie przyjdzie do głowy zburzyć tych przybytków, a zbiory wyrzucić przez okna na podwórza i spalić. Póki istnieją ślady tego, co nas określa, skąd przyszliśmy, czy tego chcemy, czy nie – chrześcijaństwa przejawiającego się w oszałamiających dziełach architektonicznych czy malarskich. W Holandii Boga już nie ma, nieliczne kościoły zamknięte są na cztery spusty albo poprzerabiane na jakieś przestrzenie wystawiennicze (w Nieuwe Kerk przy placu Dam natrafiliśmy na „World Press Photo”). Kolorowa mieszanka, gdy chodzi o barwę skóry, żyje swoimi sprawami, tu i teraz. Cóż, Polska zmierza w tym samym kierunku.
*
Pomysł na tegoroczny wiosenny wyjazd to była podwójna mission impossible. Widzieliśmy już Breugla w Kunsthistorisches Museum, Klimta w Belvederze, Moneta i Modiglianiego w Albertinie, wiedzieliśmy więc, że zebranie większości
Pomysł na tegoroczny wiosenny wyjazd to była podwójna mission impossible. Widzieliśmy już Breugla w Kunsthistorisches Museum, Klimta w Belvederze, Moneta i Modiglianiego w Albertinie, wiedzieliśmy więc, że zebranie większości
skromnego dorobku Vermeera
w jednym miejscu to coś, co za naszego życia już się nie powtórzy. Niech sobie profesor Poprzęcka wygaduje, co chce, niech uznaje to za komercję, niech z lekceważeniem traktuje doznania ludzi gorzej przygotowanych do odbioru sztuki niż wykształceni historycy, ale nie ma racji. Powieszenie obok siebie dzieł, które na co dzień dzielą czasem tysiące kilometrów, to jedyna okazja, by móc je razem zobaczyć i porównać. Z pewnością brak mi fachowej wiedzy, ale wzruszeń z gatunku najgłębszych ani Poprzęcka, ani nikt mi nie odbierze. Gdy wszedłem do pierwszej sali, z „Uliczką” i „Widokiem Delft”, poczułem się oszołomiony jak na koncercie ukochanego wykonawcy, poczułem, że ze wzruszenia wilgotnieją mi oczy .
Upór mojej żony (bo ja stworzony jestem do tzw. niższych celów) sprawił, że któregoś dnia około północy udało się zdobyć wejściówki, a potem już mozolnie konstruować cały pięciodniowy de facto wypad. Najpierw zaliczyliśmy prawie godzinny wykład, co przy mojej kulawej angielszczyźnie byłoby trudne do przejścia, gdyby nie solidne przygotowanie się do tego wyjazdu i lektura kilku znakomitych (przynajmniej w naszym odczuciu) książek. Potem trzy godziny chodziliśmy w te i wewte pomiędzy dwudziestoma siedmioma płótnami, by się najeść, nagapić, napatrzeć, naporównywać i nacieszyć. Wdrukować coś jeszcze w wypełnione, starzejące się twarde dyski.
Jesteśmy pełni uznania dla organizatorów wystawy (już po powrocie obejrzeliśmy w Rialcie świetny film o przygotowaniach do niej), o której kosztach lepiej nie myśleć. Jedyny słabszy punkt to ten, że w pewnym momencie trzeba było opuścić wnętrze gmachu, przejść balkonem nad zadaszonym oczywiście dziedzińcem, by znaleźć się w drugiej części wystawy. Pewnie długo nad tym myślano, pewnie uznano, że to najlepsze rozwiązanie, na jakie pozwala układ sal Rijksmuseum. Kameralne zwykle obrazy otrzymały takąż oprawę, choć kubatura sal jest spora, „lejące” zasłony/kotary jako jedyne tło dzieł mistrza dopieszczały zmysły.
Kameralność,
także Vermeera, dziś cenię sobie wyżej od scen zbudowanych z niejakim rozmachem, np. wspomnianej „Straży nocnej”. Vermeer oraz to, co prawdopodobnie wyszło spod jego rąk, to kilka powtarzających się motywów (w odniesieniu do poezji mówi się o słowach-kluczach). Niewielka, zamknięta przestrzeń pomieszczenia, jeśli perspektywa, to uzyskana poprzez pokazanie, czasem kilku, przejść z jednej komnaty do drugiej; na wielu obrazach okno, zwykle z lewej strony, zasłona-kotara, często na pierwszym planie. No i kobiety – Vermeer należy do czołówki w malarskich statystykach, gdy chodzi o malowanie niewiast, najczęściej młodych. Urzekające jest światło na tych obrazach – wpadające do środka przez szybę lub witraż, załamujące się na różne sposoby, czasem za sprawą wspomnianych zasłon, oświetlające postaci, ale tylko w części.
Co robią kobiety?
Są uwodzone przez mężczyzn, opłacane za usługi, pojone winem, by szybciej przestały stawiać opór chuciom facetów. Czytają lub piszą listy („Pani ze służącą”) – i to są wspaniałe, wieloznaczne płótna. Kilka pań patrzy prosto na nas, widzów, kilka z nich odznacza się urodą iście współczesną (np. „Przerwana lekcja muzyki”!) i przez to obezwładniają patrzącego (czy tylko mężczyznę?) jeszcze mocniej. W tle trochę wielkiego świata – mapy bądź obrazy wiszące na ścianach. No i detale: obłędne dwie nici wyciągnięte ze szpulek, naprężone, w „Koronczarce”, albo waga w „Kobiecie z wagą”. Urzekające są gwoździe wbite w ścianę bądź same zadrapania muru w „Nalewającej mleko”. Vermeer nie jest jedynym, który tak dbał o szczegół, który z fotograficzną precyzją pochylał się na drobiazgami, ale jest chyba jedynym, którego niemal cały dojrzały dorobek jest tak cudownie wyciszony i jednorodny.
Miał zaledwie czterdzieści trzy lata, gdy zmarł, spłodził prawdopodobnie piętnaścioro dzieci, malował mało, inne biznesy chyba nie szły mu zbyt dobrze, bo zostawił żonę ze sporymi długami. Dopiero przełom XIX i XX wieku uczynił go znanym, a sława zaczęła rosnąć. Jednak popularność iście mainstreamową zyskał po opublikowaniu powieści Tracy Chevalier pt. "Dziewczyna z perłą", a jeszcze bardziej po filmie nakręconym na podstawie książki, ze Scarlett Johanson i Colinem Firthem w rolach głównych.
*
Dzień wcześniej złożyliśmy wizytę
Dzień wcześniej złożyliśmy wizytę
van Goghowi.
Zmarł, sprzedawszy tylko jeden obraz, w biedzie i szaleństwie, w wieku zaledwie trzydziestu siedmiu lat. Jego ukochany brat Theo żył jeszcze krócej – lat trzydzieści cztery. We Francji Vincent zbliżył się do impresjonistów, szczególnie Paula Gauguina, ale jego geniusz nie został rozpoznany za życia. Po śmierci jest łatwiej – zostają tylko dzieła. Nie ma już trudnego rozmówcy, nie ma człowieka, który za swój ogromny talent płaci opętańczą chorobą i bywa pewnie nieznośny dla otoczenia. Zabrakło tym razem na ekspozycji dzieł ostatnich, bo te akurat szykowane były na specjalną wystawę, ale i tak całość robi piorunujące wrażenie. Tym większe, że van Goghowi stworzono rewelacyjny kontekst w postaci obrazów, w dostatecznie dużej liczbie, autorstwa jemu współczesnych.
*
Powrót do
Powrót do
Rijksmuseum
pełen był kolejnych zachwytów. Czegoś znów, jak zwykle, zabrakło, coś zniknęło z przestrzeni wystawienniczej (np. Fra Angelico albo El Greco), ale kluczowa część przybytku, dobrze przez nas przetrawiona „na sucho” przy lekturze albumu „Arkad” wydanego przed ćwierćwieczem, rzuca na kolana. Tym razem nie „Straż nocna” w roli głównej, schowana za ochronnymi szybami, poddawana zabiegom konserwatorskim, komputerowemu mierzeniu naprężeń płótna, ale inne cudowności: Heemskerck, Verspronck, de Hooch (niemal jak bliźniak Vermeera), van Hals, ter Borch, Mor czy van Scorel z uwodzicielską „Marią Magdaleną”. Miałem nadzieję, że w sklepie dostępny będzie guide w szerszej wersji niż wspomniana wyżej publikacja, ale spotkało nas rozczarowanie. Jeszcze większe dzień później, w Hadze, gdzie brakowało angielskiej wersji przewodnika po muzeum.
*
Wtorek powitał nas zapowiadanym deszczem – i niestety tak było do końca dnia, a w planach mieliśmy
Wtorek powitał nas zapowiadanym deszczem – i niestety tak było do końca dnia, a w planach mieliśmy
Hagę i Mauritshuis.
Mimo wciąż potrzebnego parasola, przejechaliśmy potem jeszcze kilkanaście kilometrów pociągiem, by wysiąść w Delfcie, czyli miejscu urodzin, życia i śmierci Johannesa Vermeera.
Haskie muzeum jest bez porównania mniejsze od Rijksmusem, za to – mimo iż usytuowane w podobnie zabytkowych murach – w środku, na najniższej kondygnacji, zachwyca nowoczesnością. Krążymy po salach, poprzez Rubensy, van Halsy, Rembrandty z „Lekcją anatomii doktora Tulpa”, cudnym portretem młodziutkiego malarza namalowanym przez jego kumpla i wspólnika, Jana Lievensa (jedno z dzieł tego ostatniego znajduje się w posiadaniu Ergo Hestii), pokaźną kolekcję „rubasznych” płócien Jana Steena, poprzez Memlinga i Holbeiny. Droga prowadzi nas jednak do jedynego możliwego finału, czyli obrazu, który po krótkim antrakcie na słynnej wystawie w Rijksmuseum powrócił na „stare śmieci”.
Niby ją już dobrze znam i wiem, czego oczekiwać, a jednak zderzenie z oryginałem to wyzwolenie szczególnych emocji. Niewielkich rozmiarów „Dziewczyna z perłą” patrzy na mnie cudownymi oczami, z wilgotnymi i lekko rozchylonymi ustami (przypomina się świetna scena z filmu, kiedy malarz każe dziewczynie oblizać wargi, potem jeszcze raz, i jeszcze raz). Nie ma w niej nic wyzywającego, piękna twarz i obezwładniające spojrzenie sprawiają, że zakochuję się natychmiast. Patrzy, jakby zapraszając: „Podejdź do mnie, chodź, bliżej”. I powolutku przesuwam się w tłumie, ludzie przychodzą, ale i odchodzą, wreszcie staję blisko, na wprost, chłonę obraz tak samo, jak najlepsze fragmenty koncertu ukochanego zespołu. A potem, na deser, w tej samej sali, obok „sąsiadów” autorstwa ter Borcha, otrzymuję jeszcze współczesne wariacje na temat słynnego obrazu Vermeera.
Jakobus Vrel
Jeszcze jeden JV, poprzednik Vermeera, o którym, jestem przekonany, niebawem zrobi się głośno. W Mauritshuis zgromadzono na czasowej wystawie trzynaście jego płócien, w tym dwa z kolekcji prywatnych, z Hagi wystawa pojedzie niebawem do Paryża. Te same wyciszone sceny, kobiety i dzieci w ascetycznych wnętrzach. Jeśli jednak kolory u Vermeera wodzą na pokuszenie, wiodą na manowce blasków i półmroku, u Vrela wszystko jest spowite jakby holenderską mgłą, przygaszone, matowe, ciemne. Skojarzenie z Juanem Grisem, malarzem z początku XX wieku, zmarłym w wieku trzydziestu lat, było natychmiastowe.
*
Delft
Delft
Holandia to wszędzie woda. Oddalasz się od morza, a wciąż natykasz na kanały i inne zbiorniki wody. Szkoda, że w deszczu, bo to zawsze czyni trudniejszym poruszanie się. Nowoczesność, codzienne życie wbija się nieuchronnie w stare mury. Szyldy takie jak wszędzie, a przecież kiedyś przemierzał te ulice mistrz Johannes. Czy był przekonany o swym geniuszu, czy płodząc jedno dziecko za drugim, a nie bardzo mając za co wykarmić liczną czeladkę, mógł mieć poczucie, że jego obrazy wyrastają wysoko ponad te bruki i czasy, w których przyszło mu wieść krótkie życie?
*
Ostatni dzień to wizyta w
Ostatni dzień to wizyta w
Stedelijk,
miejskim muzeum w Amsterdamie, z najdroższymi biletami i okropnie, w stosunku do tego, co zapamiętaliśmy z 2013 roku, okrojoną kolekcją mistrzów pierwszych dekad XX wieku. Jakaś tam była parę lat temu awantura, dokonała się jakaś pożal się, Boże, poprawność polityczna, jakieś parytety damsko-męskie i biało-czarne, do tego wspólne toalety, razem dla dam i dżendermenów.
Jednak… Mimo wszystko, jeden Kandinsky wisi, obok świetny Matisse, za nim Picasso. Dalej - kącik niemiecki z Hecklem, rzeźbami Rottluffa i Kirchnera, dwa Mondriany, jeden van Gogh i oszałamiający mnie kolejny już raz Jawlensky. Czyli, oddajmy sprawiedliwość, nieźle. O tzw. sztuce z końca poprzedniego stulecia będę milczał, komiksowe malunki pełne obnażonych kobiet, płótna malowane niczym te rękami Tintoretta w Wenecji – na metry kwadratowe – nie, tego nie rozumiem, to mnie nie ubogaca, wieje kiczem i malarską grafomanią. Raz po raz dostajemy dowody na to, że ci, którzy chcą dziś mienić się twórcami, rozpaczliwie szukają materii. Jeśli sztuką mają być skrzynki, w których znajdują się na ulicach stacje rozdzielcze średniego napięcia albo, jak w Reina Sofia w Madrycie, instalacja ogrzewania podłogowego, to znaczy, że sztuka nie tyle zjada, co pożera własny ogon. Jeśli wszystko może być sztuką, to nic nią nie jest.
Pewnie piszę dyletanckie głupoty. Dosyć więc, idę pooglądać (już tylko w albumach, bo do Uffizi daleko) cycki malowane dłonią fantastycznego Botticellego. I pozostać z nadzieją, że starczy kasy i zdrowia, by pojechać kiedyś wreszcie do Rotterdamu. Tym razem zabrakło przynajmniej jednego dnia.
Mission impossible była podwójna. Zdobycie biletów na Vermeera to jedna, a drugą było to, z czego niezdobyciem już zdążyłem się pogodzić: wejściówki na drugi z dwóch od dawna wyprzedanych amsterdamskich koncertów Arctic Monkeys. Ale o tym już w kolejnym wpisie.
(Amsterdam, Haga, Delft, 5-10 maja 2023)
