– To oni jeszcze grają?! – zapytał znajomy, gdy dowiedział się, że właśnie zakupiłem bilet na koncert Atomic Rooster w Piekarach Śląskich. Grają – i to jeszcze jak!

REKLAMA
Gdy czytam o aktywności tego typu kapel, zawsze pojawia się w mej głowie element nieufności. Czy to tylko cover band, czy posługiwanie się oryginalną nazwą nie jest swego rodzaju nadużyciem? W sukurs dzisiaj idą media elektroniczne, cały zestaw w miarę aktualnych informacji w internecie oraz jutjuby i spotifaje. Gdy kilka lat temu pisałem tekst o grupie, wiedziałem już, że kolejny raz wznowiła koncertową działalność.
Przez AR przewinął się

cały zastęp muzyków,
najsłynniejszym pozostanie jego współzałożyciel, perkusista Carl Palmer, który po nagraniu pierwszego albumu w 1970 roku dał się namówić na współpracę Keithowi Emersonowi i wszedł w skład supertria Emerson, Lake & Palmer. Drugi z założycieli, lider, kompozytor większości materiału i organista Vincent Crane był jedynym, który trwał w kapeli cały czas, aż do przedwczesnej śmierci w 1989 roku, w wieku niespełna 46 lat. W 2016 roku dwaj muzycy, którzy przemknęli przez AR, wokalista Peter French (potem m.in. Leaf Hound i Cactus) oraz gitarzysta Steve Bolton postanowili reaktywować zespół. Dostali błogosławieństwo od wdowy po Vincencie, która stwierdziła, że w ten sposób muzyka jej męża będzie żyć i wciąż docierać do ludzi. I to jest pierwszy argument na „tak” przemawiający za reaktywowaniem, a drugiego, zdecydowanie istotniejszego, doświadczyli wszyscy ci, którzy znaleźli się wczoraj w piekarskim domu kultury „Andaluzja”. Miejscu dziwnym (to niegdysiejszy kopalniany dom kultury), akustycznie mało przychylnym mocnemu graniu, a jednak na Śląsku bardzo szczególnym. Za sprawą wieloletniego dyrektora Piotra Zalewskiego, pasjonata i fana rocka, odbyło się tam mnóstwo koncertów legendarnych wykonawców (m.in. Wishbone Ash, Ten Years After, Livin’ Blues). Pan Piotr, wzruszony, właśnie przy okazji tego koncertu żegnał się z nami, informując, że odchodzi na emeryturę.
*
O 20.00 na scenie pojawiło się pięciu panów. Zaczęli od Sleeping For Years, kawałka otwierającego słynną, bo
polską płytę zespołu,
wydaną w połowie lat 70. przez Polskie Nagrania w miniserii, razem z krążkami The Nice wspomnianego Emersona i Rare Bird (zachodnie wydawnictwa w tamtym czasie zliczyć by można na palcach dwóch rąk). Serca wiekowych w większości słuchaczy zabiły mocniej. Tym mocniej, że dźwięk okazał się znacznie więcej niż przyzwoity, zaś forma muzyków po prostu znakomita. Poszli za ciosem i jako drugi wybrzmiał S.L.Y., a potem I Can’t Take No More. Energia płynąca ze sceny była wręcz powalająca, sądzę, że dla większości zgromadzonych, zwłaszcza takich jak ja i mój, nie wypominając, starszy brat, pierwszy raz obecnych na występie formacji, stanowiła wielką pozytywną niespodziankę.
Nigdy nie byłem entuzjastą hard rocka w czystej postaci, tych kapel, które – w odróżnieniu od Led Zeppelin – porzuciły bluesowe korzenie. AR, których pierwszy ważny koncert w Anglii saportowali… Deep Purple, nie odnieśli wielkiego sukcesu komercyjnego. I pytanie „Dlaczego?” towarzyszyło mi w niedzielny wieczór bezustannie. Nie mam bowiem wątpliwości, że
potężne brzmienie kapeli
wypełniłoby z równie wielkim powodzeniem halę znacznie większą, nie przymierzając – katowicki Spodek. Muzyka AR nigdy nie była li tylko hard rockiem, a mieszanką tegoż z psychodelią, bezustannym serwowaniem zmian rytmu i szalonych czasem pomysłów brzmieniowych realizowanych na bazie czterech podstawowych w rocku instrumentów. Tak było aż do ostatniej minuty, część zasadniczą kończyły dwa „przeboje”, Devil’s Answer i fantastyczny, z reggae’owym pulsem Tomorrow Night, zaś na bis otrzymaliśmy jeszcze Breakthrough. Prawie półtorej godziny bezdyskusyjnie wspaniałego grania.
Choć na końcowy wynik składa się praca i dyspozycja całej piątki, dla mnie najważniejszą postacią, najczęściej skupiającą na sobie uwagę, był Steve Bolton. Grał cały czas na jednym instrumencie, nie było w tym żadnej ekwilibrystyki, ale nie waham się ani przez moment, by tego 74-letniego gitarzystę nazwać wielkim artystą. Grał po prostu wybornie, przydając wersjom utworów znanym z nagrań studyjnych jeszcze większej mocy. Wielkie wrażenie zrobił też basista Shug Millidge, szara eminencja kwintetu, fenomenalnie, z bluesowym feelingiem nakręcający tempo całości. Peter French głosowo dawał radę, a profesjonalizm sprawia, że zręcznie dziś omija on góry, które pokonywał lekko pół wieku temu. W rolę Vincenta zgrabnie wcielił się długowłosy Adrian Gautrey, a za bębnami usiadł Paul Everett.
To są bardzo przyjemne doznania, gdy muzyka sprzed półwiecza brzmi świeżo, zagrana jest w porywający sposób przez ludzi, którzy czerpią z tego wielką przyjemność. Nie wiem, jak było w Poznaniu i Lublinie, być może nestorzy French i Bolton wypowiadali tam do mikrofonów te same słowa, które usłyszeliśmy wczoraj: że to wspaniały wieczór i że jesteśmy wyjątkową publicznością. Ten koncert był jak dotknięcie źródła, istoty dojrzałego rock and rolla, tego datowanego od, powiedzmy, 1967 roku. Muzyki, która wciąż ma się dobrze, w piękny sposób konserwując zarówno tych, co na scenie, grających, jak i nas, słuchających.
(Atomic Rooster, OK „Andaluzja” Piekary Śląskie, 18 czerwca 2023)
logo