
W życiu pewne są tylko zmiany. To, że z różnych powodów zmieniają się składy grup rockowych, nie jest więc niczym szczególnym.
REKLAMA
Jeśli spojrzeć wstecz, najbardziej za nic wszelkie okoliczności miał Robert Fripp, który wciąż dobierał sobie nowych współpracowników, łącznie z tymi szczególnie istotnymi - wokalistami, tymczasem Karmazynowy Król nagrywał kolejne świetne płyty. Wielcy mogą sobie na wiele pozwolić.
Łagodny przebieg
miała wymiana Teda Turnera na Lauriego Wisefielda w Wishbone Ash. AC/DC po śmierci Bona Scotta błyskawicznie dokooptowali nowego wokalistę, Briana Johnsona, i nagrali z nim swoją najlepszą płytę. W Van Halen po odejściu Davida Lee Rotha zameldował się Sammy Hagar, zupełnie inny, ale też świetny frontman. Wychodzi na to, że poziom artystyczny tłumaczy jeśli nie wszystko, to bardzo wiele. Poziom i - trzeba dodać - chęć powiedzenia czegoś jeszcze ponad to, co już zostało powiedziane. Bo na przykład obecność nawet takiego głosu jak Paul Rodgers nie wydaje mi się dostatecznym usprawiedliwieniem kolejnych tras koncertowych pod szyldem Queen.
A w Polsce? Przed laty, gdy stan zdrowia nie pozwolił Krzysztofowi Jaryczewskiemu kontynuować współpracy z Oddziałem Zamkniętym, zespół uzupełnił Jarosław Wajk. Ale cóż z tego, jeśli wyraźnie zaczynało brakować pomysłów, a kolejne zmiany wokalistów tylko pogrążały formację. Podobny los spotkał Mafię po odejściu Andrzeja Piasecznego.
Nieuchronnie zmierzam w stronę przypadku najsmutniejszego i najbardziej
spektakularnego zarazem.
Nieuchronnie zmierzam w stronę przypadku najsmutniejszego i najbardziej
spektakularnego zarazem.
"Dżem bez Riedla to już nie to"
- słychać było zewsząd. Kiedyś o tym pisałem, ale powtórzę: pamiętając o wcześniejszych śląskich przypadkach - SBB i Krzaka - gdy po rozpadzie grup muzycy, łącznie z Józefem Skrzekiem, niczego szczególnego już nie stworzyli, jako wielki fan tyszan prawie modliłem się, by grali dalej. Jacek Dewódzki nie zachwycał, nie za dobrze wpisywał się w bluesrockowy klimat nagrań kapeli, ale siła instrumentalistów była zbyt wielka, by całość zaczęła kuleć. Natomiast zatrudnienie w 2001 roku Macieja Balcara okazało się strzałem w dziesiątkę - Dżem wciąż jest po prostu wielki i miękko wylądował nawet po kolejnej tragedii - śmierci klawiszowca Pawła Bergera.
I jeszcze jeden przykład: Hey. Paradoksalnie, od odejścia pierwszego lidera, Piotra Banacha, gdy - wydawało się - dalsze losy zespołu stanęły pod wielkim znakiem zapytania, istotniejsza okazała się wolta stylistyczna, która dokonała się kilka lat później. Z rasowego, gdzieś na początku zanurzonego w grunge'u gitarowego zespołu Hey przeistoczył się w formację bardzo mocno opartą na brzmieniach elektronicznych. Ryzykując odwrócenie się fanów i utratę dotychczasowej pozycji.
Dżem, Hey i Myslovitz:
trzy wyjątkowo ważne w dziejach polskiego rocka zespoły. Pierwszy będzie niebawem świętował swoje trzydziestopięciolecie, dwa pozostałe mają już ponaddwudziestoletnią historię. Sporo bardzo ważnych dokonań - płyt i poszczególnych nagrań, które mocno zapisały się w głowach i sercach miłośników gitarowego grania między Odrą a Bugiem. Najwyższa półka na rodzimej scenie - tym trudniejsze więc i bardziej brzemienne w skutki decyzje, tym większe emocje fanów związane ze zmianami personalnymi czy - gdy mówimy o Heyu - stylistycznymi.
Myslovitz bez Rojka, Rojek bez Myslovitz - to stało się faktem dwa lata temu. Atmosfera w kapeli wyraźnie się oczyściła, bo jej duszna gęstość w ostatnim okresie funkcjonowania w poprzednim składzie była aż nadto odczuwalna. W 2013 roku światło ujrzała nowa płyta - 1.577, a teraz Artur Rojek sygnalizuje swój powrót na scenę.
Myslovitz wystąpił wczoraj,
półakustycznie, w Rialcie.
W Katowicach, a więc właściwie na swoich śmieciach. Zespół dał długi, prawie dwuipółgodzinny koncert. W pierwszej godzinie zaprezentował materiał z albumu Korova Milky Bar, w drugiej części odegrał zawartość nowej płyty. Na długi bis złożyło się pięć piosenek z Miłości w czasach popkultury oraz Scenariusz dla moich sąsiadów. I?
Gdy słyszymy stare piosenki w nowych wykonaniach, porównania są nieuchronne, zderzenie tego, co pamiętamy, z tym, co słyszymy, odbywa się bezustannie, z utworu na utwór, z jednego wyśpiewywanego słowa na drugie. Rojek na żywo nigdy mnie nie zachwycał. Głos ma osobliwy, z pewnością nie taki, o którym powiedzielibyśmy: mocny, twardy, męski. Z trzymaniem linii melodycznej też miewał problemy. Ale - zwłaszcza dziś, po obejrzeniu w akcji nowego frontmana - nie mam wątpliwości, że był (jest) osobowością. Postacią wziętą z filmów Wernera Herzoga, takim
Nosferatu wampirem.
Mimo niewielkiego wzrostu - demonicznym, charyzmatycznym, oszczędnym w komunikowaniu się z publicznością, ale potrafiącym skupić na sobie uwagę. Trzy występy starego Myslovitz, które dane mi było obejrzeć - w 2002 roku w Spodku, znakomity w 2005 roku na zakończenie pierwszego dnia festiwalu "Ku przestrodze" i bodaj w 2008 roku na Polach Marsowych pod Stadionem Śląskim miały w sobie sporo z tego, co zwykliśmy określać jako magię.
Wczoraj tej magii nie było. Ostrożny byłbym z mówieniem, że zespół bez Pana Artura to już tylko chłopcy z Mysłowic. Ale nie lubię takiego kumplowania się z widownią, nadmiaru wypowiedzianych, częstokroć zupełnie nieistotnych zdań. Jeśli koncert ma mieć coś z misterium, to tego rodzaju wypełniacze pomiędzy piosenkami zdecydowanie taki odbiór uniemożliwiają.
Muzyka się jednak broni.
Świetne w wielu przypadkach utwory takimi przecież pozostają, a jest ich sporo zarówno Na Korovej, jak i na 1.577. Michał Kowalonek wyraźnie lepiej wpisywał się w nowy materiał. Czy tylko dlatego, że moje - i pewnie nie tylko moje - ucho było wolne od porównań?
Ale nie przekonał mnie, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Czy nie jest nazbyt popowy, wręcz, jak powiedziała moja żona, boysbandowy? Na pewno, przynajmniej póki co, brak mu charyzmy - umiejętności bycia frotmanem z prawdziwego zdarzenia, który potrafi porwać słuchaczy, unieść w powietrze, zabrać ze sobą w podróż. Kowalonek jest bardzo młody, wiele jeszcze przed nim, może kiedyś tak się stanie.
Pytanie tylko, czy zespół to udźwignie: czy jest w stanie ocalić zainteresowanie fanów przez kolejne lata. Czy bez Rojka, nawet proponując ciągle dobry, chwilami bardzo dobry materiał muzyczny, nadal będzie w stanie władać sercami i, co nie mniej ważne, portfelami słuchaczy? Wczoraj mogące pomieścić około czterysta osób Rialto było pełne. Więc?
(Myslovitz, Katowice, Rialto, 21 marca 2014)
