A jednak wciąż nie nadążamy. Choć nad Wisła niby wszystko jest już prawie jak w Ameryce, znowu okazało się, że „prawie” robi wielką różnicę. Bo start najbardziej „ amerykańskiego” spośród kandydatów do Belwederu– Andrzeja Dudy, został zapowiedziany tradycyjnie, w telewizji. Tymczasem wyścig do Białego Domu rozpoczął się… na Twitterze.

REKLAMA
W ten sposób wystartował do rywalizacji o prezydenturę Stanów Zjednoczonych pierwszy z licznych, choć wciąż jeszcze niepoznanych uczestników tego wyścigu, senator Ted Cruz z Teksasu. Gwoli ścisłości, na razie jest to zaledwie start w prawyborach Partii Republikańskiej, ale zawsze.
A przecież partia Andrzeja Dudy jest najbardziej technologicznie zaawansowana partią w Polsce. Pomijając już kwestię użycia (bądź nieużycia) promptera podczas konwencji, to przecież z tych właśnie kręgów wywodzi się pierwszy w dziejach Premier z Tabletu, profesor Piotr Gliński…
Ale jeśli pominąć ten nieszczęsny Twitter, to jednak kandydatów Cruza i Dudę więcej łączy, niż dzieli, co jeszcze wzmacnia poczucie „amerykańskości” PiS-owskiego kandydata. Obaj są politykami patriotycznej prawicy, ich poglądy gospodarcze są konserwatywne, światopogląd oparty na fundamentach religijnych, a w sensie obyczajowym deklarują się jako obrońcy tradycji. Obaj są dynamiczni, elokwentni (czego senator Cruz dowiódł przez 20 godzin nieprzerwanie oponując – z kongresowej mównicy – przeciwko reformie zdrowia Obamacare i paraliżując w ten sposób prace rządu). Obaj są też – jak na polityków – młodzi choć już doświadczeni, znani, chociaż jeszcze nie do końca rozpoznawalni, no i (dość) przystojni, co w wyścigu prezydenckim może mieć – bo w Ameryce już niejednokrotnie miało – istotne znaczenie.
Że kampania Andrzeja Dudy będzie prowadzona po amerykańsku, nie ulega wątpliwości przynajmniej od czasu jego konwencji, która w niczym (no, może poza skalą, którą całkowicie usprawiedliwioną przez okoliczności) nie ustępowała podobnym konwencjom w Ameryce. Scenariusz i realizacja samego wydarzenia były zgodny z amerykańskim pierwowzorem do najdrobniejszych detali, z kolorem baloników i konfetti włącznie.
W pracy sztabów polskiego kandydata też widać liczne podobieństwa, bo znów oparto się tu na sprawdzonych za oceanem standardach, z naciskiem na wolną amerykankę. Swoją drogą, jeśli chodzi o Andrzeja Dudę, to czerpanie przez niego z amerykańskich wzorów wydaje się – skądinąd – zdecydowanie bardziej naturalne, niż w przypadku innych kandydatów, bo za oceanem istnieje nawet gotowy motyw muzyczny, jakby stworzony na „dżingiel” wyborczy polskiego polityka – „Everybody sings a song, doodah, doodah, well everybody sings a song, all the doodah day…” To „doodah” brzmi w oryginale dokładnie tak, jak nazwisko PiSowskiego pretendenta do Belwederu .
Są też inne podobieństwa. Obaj panowie, oczywiście o ile senator Cruz uzyska nominację, mierzyć się będą z konkurentem (lub konkurentką) reprezentującymi tę samą „opcję” centroprawicową.
Amerykanie są bowiem podzieleni, i to niemal tak samo, jak Polacy.
Mają – o czym powszechnie wiadomo – dwie konkurujące ze sobą od lat partie – Republikanów i Demokratów, które różnią się między sobą mniej więcej tak, jak nad Wisłą PiS i Platforma. Mało tego. Przez ostatnie dwie dekady ta rywalizacja sprowadzała się do symbolicznego wyścigu po władzę między premierami Tuskiem i Kaczyńskim, tak w Stanach wybór między partiami Republikanów i Demokratów od lat oznacza głosy oddane na klan Bushów lub – odpowiednio – Clintonów. Podobieństwo jest jeszcze i w tym, że wszystko to są partie prawicowe. Przedmiotem sporu nie są więc między nimi takie – na przykład –kwestie, jak ustrój gospodarczy, bo wszyscy mniej lub bardziej zgodnie wyznają i z sukcesem praktykują kapitalizm w wersji wolnorynkowej. Różnice polegają głównie na podejściu do rozwiązań „technicznych”, takich, jak protekcjonizm gospodarczy, prawo podatkowe, priorytety budżetowe czy skala wydatków na uprawianie „polityki społecznej”.
Ameryka dzieli się właśnie wzdłuż tej linii, nazwijmy to – „społeczno-gospodarczej”, na część „liberalną” oraz „solidarną”. Zupełnie tak, jak nad Wisłą. Tyle tylko, że „liberałami” są w Stanach Republikanie, wyznający neoliberalny darwinizm społeczny i gospodarczy, natomiast Amerykę solidarną reprezentują Demokraci. Przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce bywa z tym bardzo różnie.
Natomiast ci ostatni są – rzeczywiście – bardziej od swoich politycznych przeciwników liberalni obyczajowo, choć już niekoniecznie światopoglądowo. Bo owszem, Stany starannie przestrzegają zasady rozdziału kościołów od państwa, ale prywatnie, to niemal wszyscy politycy od szczebla stanowego w górę deklarują się, jako wierzący. W co, to już zupełnie inna kwestia, niemniej polityką zajmują się w Stanach ludzie religijni. A przynajmniej religijni formalnie. I – obejmując urząd – przysięgają na Biblię. Nie bez powodu mawia się, że w Ameryce prędzej wybrana zostanie na prezydenta kolorowa kobieta (co w aktualnych realiach graniczyłoby z cudem), niż zdeklarowany ateista.
Amerykę da się też – podobnie jak Polskę – podzielić na „radykalną” (to o Republikanach) oraz „racjonalną” (tę cechę powszechniej przypisuje się Demokratom), choć trudno precyzyjnie określić, która jest która. Bo Republikanom w wielu sprawach bynajmniej nie brakuje zdrowego rozsądku, a Demokratom czasami też zdarza się iść na noże. Różnie z tym bywa.
Jak zwał, tak zwał, ale w tej chwili w Ameryce prawica walczy o władzę sama ze sobą. Bo – zupełnie tak samo, jak w Polsce, nie ma z kim przegrać. Przynajmniej na razie.
Ale walczy wszelkimi metodami. Na przykład Demokratów (całkiem tak, jak nad Wisłą PO), chętnie przedstawia się tu jako „socjalistów”, a nawet „komunę” (co budzi prawdziwe zgorszenie wyborców), natomiast Republikanie to w opinii oponentów „ciemnogród” i zwolennicy społecznego darwinizmu, choć przecież przedstawiciele skrajnego skrzydła tej partii z wielkim zaangażowaniem zwalczają darwinizm.
Niemniej panowie Duda i Cruz, gdyby spotkali się w Sejmie albo w Kongresie, mogliby z powodzeniem grać w tej samej drużynie. Bo obaj deklarują, że nie będą popierać „mniejszości”, choć dla każdego z nich znaczy to coś zupełnie innego. Obaj bronią też „tradycyjnych wartości”, ponieważ stanowisko Andrzeja Dudy w kwestiach światopoglądowo-obyczajowych jest – jak sam deklaruje – „zbieżne ze stanowiskiem episkopatu”, natomiast poglądy senatora Cruza są z kolei zgodne z poglądami skrajnego skrzydła Republikanów – Tea Party (Partii Herbacianej).
W kwestiach obronności i polityki zagranicznej kandydaci też zgodziliby się pewnie doskonale, reprezentują bowiem postawę właściwą kręgom militarno-patriotycznym.
Kandydat Duda nawet i w tym przypomina amerykańskich kandydatów do urzędu prezydenta, że dopomina się o debaty wyborcze. Z tym jednak, że owszem, chciałby, ale tylko z urzędującym prezydentem Komorowskim. Skądinąd bardzo roztropnie, ponieważ to właśnie Amerykanie odkryli, że jeśli kandydaci spierają się publicznie, to potem wygrywa… najprzystojniejszy.
Toteż debatowanie w gronie wszystkich chętnych do urzędu mogłoby być ryzykowne. Wtedy w ogóle można by sobie zresztą odpuścić glosowanie, bo prezydentem i tak zostałaby Magdalena Ogórek.
Największą różnicę między kandydatami Dudą i Cruzem stanowi zapewne okoliczność, że ten ostatni prawie na pewno nie zostanie prezydentem wszystkich Amerykanów, czego nie można wykluczyć w przypadku Andrzeja Dudy i wszystkich Polaków. Głównie dlatego, że Cruz raczej nie dostanie nominacji własnej partii. Republikanie najprawdopodobniej wystawią do walki o Biały Dom Jeba Busha. A Demokraci, trochę z braku innych możliwości, powołają Hillary Clinton.
Inna sprawa, że Amerykanie i tak najchętniej widzieliby na najważniejszym urzędzie kogoś zupełnie innego, całkiem spoza waszyngtońskiego Układu. Jak pokazały wyniki sondażu na zlecenie Reutersa (Ipsos poll), 54 procent ankietowanych na prezydenta najchętniej wybrałoby w tej chwili fikcyjnego bohatera serialu „House of Cards”, Franka Underwooda!