Wściekła Ameryka
Amerykanie są wkurzeni. Oficjalnie potwierdziły to badania przeprowadzone na zlecenie NBC pod koniec minionego roku. To wiele tłumaczy. Gdyby nie owa złość na cały świat, prawyborów w Iowa nie wygrałby raczej Ted Cruz przed Donaldem Trumpem, a Bernie Sanders nie przegrałby z Hillary o dwie dziesiąte procenta.
Gdy centrum się frustruje, do głosu dochodzą skrajności. Z jednej strony religijni fundamentaliści (Cruz) oraz „błazny” (tak liberalne media z upodobaniem piszą o Trumpie), a z drugiej „lewak”, jak zwyczajowo określa Berniego prawica.
Badania opinii publicznej nie pozostawiają wątpliwości. Już niemal trzy czwarte obywateli USA jest przekonanych, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej i że sprawy kraju zmierzają z niewłaściwym kierunku. Obiektywnie niewiele na to wskazuje. Przeciwnie – jest lepiej, niż można się było spodziewać. Ale Amerykanie właśnie uwierzyli – zdaje się - we własną wersję „ Ameryki w ruinie”.
Powszechne poczucie że „coś jest nie tak” może się zresztą okazać samospełniającą przepowiednią, i to zupełnie niezależnie od rzeczywistego stanu państwa, okoliczności zewnętrznych i sytuacji na świecie. Dlaczego?
Otóż dlatego, że aż sześciu na każdych 10 Amerykanów uważa, że społeczeństwo amerykańskie jest w tej chwili bardziej podzielone niż za czasów Wietnamu, Wielkiego Kryzysu, a nawet Wojny Secesyjnej. Tymczasem by pchnąć państwo na właściwe tory najpierw trzeba by ustalić dokąd – mianowicie – zmierzamy.
I o co nam chodzi, generalnie.
Brak zgody co do tego, jak się rzeczy mają i jaka jest – obiektywnie – nasza sytuacja, zawsze stanowi pokusę dla majsterkowiczów, spieszących z młotkiem w dłoni do naprawiania tego, co niekoniecznie jest popsute, zwolenników trzecich dróg i domorosłych „zbawców narodu”.
Co denerwuje Amerykanów? Politycy, oczywiście. Rząd i waszyngtońskie, oderwane od problemów zwykłych ludzi elity. Republikanów frustrują rządzący Demokraci. Demokratów – Republikanie u władzy. Bogatych denerwują biedni, bo są „roszczeniowi”. Biednych – bogaci. Bo ich chciwość przekroczyła już wszelkie granice. Imigrantów wkurzają ci bez papierów ( bo zabierają pracę i budzą niechęć do obcych w ogóle). Nielegalnych frustrują zaś ich naturalizowani rodacy, bo to oni najgłośniej krzyczą, by ograniczyć imigrację. Ale najbardziej wnerwieni są biali. Konkretnie – biali mężczyźni w białych (i niebieskich) kołnierzykach. Bo – generalnie – właśnie w ich przypadku American Dream najczęściej nie wytrzymuje konfrontacji z realiami. Ameryka też już nie ta, co była dawniej. Bo globalizacja, bo imigracja, bo – wreszcie – feminizm. Wiele rzeczy straciło na znaczeniu, a najbardziej ucierpiała pozycja białych mężczyzn z klasy średniej właśnie. Co rodzi zrozumiała frustrację i niepokój o przyszłość.
O co spierają się wkurzeni Amerykanie z innymi wściekłymi Amerykanami?
Według badania zleconego przez magazyn TheAtlantic, najgorętsze spory wywołują związki polityki z wielkim biznesem. Sześciu na dziesięciu obywateli USA (włączając w to elektorat republikański) uważa, że politycy reprezentują wyłącznie interesy najbogatszych warstw społeczeństwa. Niewiele mniejsze kontrowersje wzbudzają rozwarstwienie materialne, ekstremizmy religijne, problemy rasowe oraz wpływ Wall Street i wielkich korporacji na gospodarkę Ameryki.
Wśród „gorących” kwestii wysoką pozycję zajmuje także prawo do noszenia broni, małżeństwa jednopłciowe, integracja imigrantów, aborcja, homoseksualizm, narkotyki i zmiany klimatyczne. We wszystkich wymienionych przypadkach linia podziału przebiega między „dopuścić” a „ zabronić”. Wzdłuż owej granicy dzielą się też – mniej więcej po połowie – elektoraty Republikanów i Demokratów.
Amerykanie spierają się zresztą niemal o wszystko. Lista rozbieżności obejmuje zarówno kwestie gospodarcze, jak obyczajowe i społeczne. W centrum sporu znalazła się ostatnio sprawa nielegalnej imigracji i reformy ubezpieczeń zdrowotnych (Obamacare), ale w kolejce czeka jeszcze deficyt budżetowy, podatki, interwencje zbrojne za granicą, kompromis aborcyjny, stosunki rasowe, rosnące koszty utrzymania, rozwarstwienie majątkowe, uprawnienia rządu federalnego, inwigilacja obywateli, zwalczanie terroryzmu, prawo do noszenia broni, a nawet stosunek do Izraela oraz rola wiary w społeczeństwie.
Amerykanie konserwatywni różnią się od liberalnych nie tylko w poglądach na najważniejsze kwestie istotne dla przyszłości kraju, ale też ze względu na priorytety w relacjach państwo-obywatel.
Podczas gdy elektorat republikański na pierwszym miejscu stawia deficyt budżetowy ( tak głosowało w ankietach 94 procent wyborców konserwatywnych), u Demokratów listę otwiera energetyka, w kontekście źródeł odnawialnych i ochrony klimatu. Na drugim miejscu listy Republikanów znalazło się bezpieczeństwo wewnętrzne. U liberałów – rozwarstwienie finansowe. Do pierwszej dziesiątki priorytetów prawicy trafiły jeszcze podatki, terroryzm i wolny handel, a u „lewicy” infrastruktura, koszty edukacji w szkołach wyższych oraz zmiany klimatyczne. Dla obu stron amerykańskiej sceny politycznej wspólną troską pozostają tylko i jedynie dwie sprawy. Pierwsza, to tworzenie nowych miejsc pracy. A druga – imigracja. Za ważne uznało te kwestie po osiemdziesiąt kilka procentu elektoratu obu konkurujących partii.
Problem w tym, że zgoda co do istnienia problemu nie oznacza wcale porozumienia, co do sposobu jego rozwiązania.
Taki „klimat” to zaś pogoda dla demagogów. Festiwal ekstremizmów trwa więc w najlepsze, co tłumaczy sukces z jednej strony Teda Cruza, a z drugiej Berniego Sandersa. Chociaż – zdaje się – gniew, który trawi białą klasę średnią, to jednak zbyt mało by naprawdę podpalić Waszyngton. W związku z czym na popularności republikańskich i demokratycznych radykałów prawdopodobnie najwięcej zyska ostatecznie Hillary Clinton.