Podobno historia się nie powtarza, a jeśli wraca, to jako farsa… W Polsce wróciła. Po jednej stronie stanęła oto na ulicach uzbrojona w niebieskie flagi armia Unii. A po drugiej – z krzyżami w dłoniach – Konfederaci. Dla przypomnienia – w amerykańskiej Wojnie Secesyjnej Konfederaci z Południa reprezentowali „tradycyjne wartości”, religijność i wolę zachowania dawnego porządku. Unia to zaś byli ówcześni liberałowie z Północy, stojący po stronie postępu, racjonalizmu, równości, demokracji i osobistej wolności dla wszystkich obywateli ( stąd postulat zniesienia niewolnictwa). Widziana z perspektywy konfliktu Konfederacji z Unią, Polska PiS-u , to takie nasze Południe. Przynajmniej jeśli jej położenie opisać według kategorii obowiązujących w „topografii mentalnej”.

REKLAMA
Jaki jest bowiem aktualny katalog wartości „ prawdziwego Polaka”?
Mieści się w nim „Bóg, honor ojczyzna”, kult męskości, militaryzmu i Żołnierzy Wyklętych, niechęć do obcych, patriotyzm stadionowy, konserwatyzm, disco polo oraz odmieniane przez wszystkie przypadki słowo suwerenność.
Gdyby piłkę nożną zamienić na wyścigi NASCAR, disco polo na country, Arabów z Syrii na „kolorowych” , a Żołnierzy Wyklętych na bohaterów Konfederacji – otrzymamy najkrótszą światopoglądowo-obyczajową charakterystykę amerykańskiego Południowca.
Przy czym trzeba tu koniecznie zaznaczyć, że Południe także w Stanach nie leży tam, gdzie leży, bo Południowcy mieszkają również w Nowej Anglii i Vermoncie. W Ameryce, podobnie jak w Polsce, gdzie nawet we Wrocławiu zdarzają się zwolennicy „dobrej zmiany”, postępuje zjawisko nazywane elegancko southernizacją, czyli „południowieniem” obywateli. W tej chwili bycie Południowcem to nie jest sprawą adresu w prawie jazdy, tylko kwestią postawy i tak zwanych „wartości”.
Po kilku tygodniach pobytu w Polsce stało się dla mnie jasne, że jesienne wybory to nie była zwyczajna w demokracji wymiana ekipy rządzącej. To również początek oficjalnej konfrontacji między Konfederacją, której „armie” rekrutują się głownie z okolic na wschód od Wisły, a Unią, zamiast – jak w Stanach – na geograficznej północy, leżącą na zachodzie.
Od chwili, kiedy uświadomiłam sobie tę oczywistą analogię, żyję w lęku o to, co się jeszcze może w Polsce zdarzyć. Bo „zderzenie cywilizacji”, do którego doszło 150 lat temu, w Ameryce, ostatecznie doprowadziło tam do krwawej wojny domowej, której konsekwencje Stany ponoszą do dzisiaj. Ted Cruz, Południowiec, jeden z Republikanów startujących w prawyborach prezydenckich, uparcie twierdzi przecież, że stolica Ameryki powinna leżeć nie w Dystrykcie Kolumbii, ale w Teksasie. Bo właśnie tam „bije prawdziwe serce Ameryki”.
To, oczywiście, wielkie i pewnie nie do końca uprawnione uproszczenie, ale podczas ostatniego pobytu we Wrocławiu nie mogłam się opędzić od tej natrętnej analogii do amerykańskiej Wojny Secesyjnej. Bo w krwawej konfrontacji między Konfederacją i Unią kwestia zniesienia niewolnictwa to był przecież tylko pretekst. Tak naprawdę, były to zmagania o wszystko, od koncepcji państwa po definicję roli i praw jednostki. O priorytety i wartości. O przeszłość, ale przede wszystkim o przyszłość Ameryki.
Tamta amerykańska historia sprzed półtora wieku nie dawała mi spokoju, kiedy po niemal 35 latach od ostatnich „wypadków ulicznych” w epoce Pomarańczowej Alternatywy, znowu stanęłam w tłumie protestujących na Świdnickiej.
Tyle, że tym razem zamiast goździka (była taka akcja wręczania kwiatów milicjantom) miałam w ręku wielką flagę Unii Europejskiej. W tej polskiej batalii o przyszłość uczestniczyłam bowiem jako „żołnierz Unii” (w tym wypadku Europejskiej).
Tuż przed powrotem na „Północ”, do Nowego Jorku, wzięłam udział w manifestacji na rzecz Trybunału Konstytucyjnego.
Stojąc tak, wśród dwudziestu tysięcy innych demonstrantów, wciąż jednak nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Że przyjdzie mi znów demonstrować w obronie „Północy”, czy raczej „Zachodu”. Bo jeśli spojrzeć na to, co dzieje się teraz w Polsce z perspektywy ogólniejszej niż zaniedbana przez poprzednią ekipę polityka społeczna i nienaprawione krzywdy transformacji, to mamy do czynienia z typowym „pęknięciem kulturowym”, z konfrontacją na poziomie wartości właśnie.
W Ameryce nawet 750 tysięcy ofiar Wojny Secesyjnej nie wystarczyło, żeby zburzyć symboliczny mur światopoglądowo-kulturowy między Północą i Południem.
Od najkrwawszego ze wszystkich konfliktów, w jakich uczestniczyły w swojej historii Stany Zjednoczone, minęło właśnie półtora wieku, tymczasem Ameryka to wciąż dwa światy rozdzielone wzdłuż niewidzialnej granicy między Konfederacją i Unią.
Ten podział nie jest , bynajmniej, tylko symboliczny. Ma swoje konsekwencje polityczne, ekonomiczne i społeczne.
Południowcy do dzisiaj pozostają wrogo nastawieni do „waszyngtońskich elit”. To oni najgłośniej opłakują utraconą w Wojnie Secesyjnej suwerenność, gloryfikują tradycję, są niechętni obcym, sceptyczni wobec nauki i postępu, zwalczają feminizm i genderyzm, propagują patriarchalizm i uprawiają kult męskości. Szydzą z „jajogłowych” , kochają historyczne grupy rekonstrukcyjne i organizują uzbrojone bojówki, a bohaterów Północy z czasów Wojny Secesyjnej, na czele z generałem Shermanem, uważają za zbrodniarzy. Za to oficerowie Konfederacji mają na Południu status Żołnierzy Wyklętych. To tutaj mieszka elektorat Partii Republikańskiej.
Właśnie z Południa wywodzą się dziś amerykańscy Kukizowcy i Korwiniści. Tu mają swój matecznik zwolennicy całkowitego zakazu aborcji, przeciwnicy rozdziału kościołów od państwa, krytycy teorii ewolucji i propagatorzy koncepcji „inteligentnego projektu” oraz członkowie Ku-Klux Klanu. To Południe zmaga się też z największymi w Stanach problemami gospodarczymi i społecznymi oraz cierpi na najgłębszy deficyt wykształcenia i kapitału kulturowego (mówiąc inaczej, to w tych okolicach mieszka najwięcej ludzi bez matury, a w czterech stanach Głębokiego Południa nie ma ani jednego muzeum).
Przywiązanie do tak określonego zespołu „wartości” Południowcy uzasadniają głęboką, ostentacyjną wiarą religijną i poszanowaniem tradycji (niewolnictwo było ich zdaniem jak najbardziej zgodne z i z tą pierwszą i z drugą) . Znawcy problemu nie mają wątpliwości, że to właśnie z tego źródła wywodzą się też nękające Południe „trzy zarazy” (jak to ujął w „Imperium” Ryszard Kapuściński), pustoszące „południową” mentalność – rasizm, nacjonalizm i fundamentalizm religijny. Oraz to, co wspólne im wszystkim – irracjonalizm.
To na Południu parlament stanowy Luizjany w 2010 roku zarządził modlitwę o zatrzymanie wycieku ropy z uszkodzonej platformy wiertniczej.
Bliskie podobieństwo polityków z Luizjany do ich mentalnych kolegów z Prawa i Sprawiedliwości, którzy swego czasu modlili się w Sejmie o deszcz, nasuwa się samo.
I nie ma tu wcale znaczenia okoliczność, że nasi fundamentaliści to katolicy, podczas gdy w Ameryce monopol na integryzm mają protestanccy ewangelikanie.
Chodzi o światopoglądowe zaplecze polityki, w obu przypadkach – nazwijmy to – konfesyjne.
Na amerykańskim Południu, całkiem inaczej niż na Północy, religia mieszą się z polityką nieustannie, i to wbrew wyraźnym orzeczeniom Sądu Najwyższego w tej kwestii. W Bible Belt (Pasie Biblijnym, gdzie leżą – między innymi – Alabama, Arkansas, Luizjana oraz Missisipi), żarliwą wiarę deklaruje aż 60 procent mieszkańców. W graniczącym z Kanadą Vermoncie, skąd pochodzi Bernie Sanders startujący w prawyborach prezydenckich w barwach Demokratów, takich żarliwych wierzących jest zaledwie 17 procent.
W Stanach religijny fundamentalizm to ewidentna „pierwsza przyczyna” trwającej od niemal dwóch stuleci zimnej wojny między Konfederacją i Unią. Wojny, która tak naprawdę nie skończyła się do dzisiaj.
Dopiero teraz Południe dojrzało do tego, żeby cichaczem zdejmować z gmachów publicznych flagi Konfederacji. Ale przedtem trzeba było kolejnej masakry na afroamerykańskich współobywatelach, dokonanej przez białego rasistę… w kościele.
Dopiero w naszych czasach Południowcy (ale wciąż tylko nieliczni) zaczynają się też przekonywać do wartości Unii, które Północ przed półtora wiekiem narzuciła im siłą.
Dlatego mimo wszystkich swoich oczywistych wad, nowojorczyk Donald Trump jest na Północy postrzegany lepiej, niż Południowiec – Ted Cruz.
Co czeka Polskę, coraz bardziej podzieloną, między zwolenników swojej Unii (Europejskiej) i Konfederacji (Targowickiej)?
Bardzo się boję, żeby to wszystko nie skończyło się przypadkiem jakąś nadwiślańską Wojną Secesyjną. Jakby nie patrzeć, Pierwszy Rozbiór to też konsekwencją nierozstrzygalnego sporu o „wartości” między prozachodnim obozem postępu, skupionym wokół projektu Konstytucji 3 Maja, a konserwatywną, broniącą swoich przywilejów i „starego porządku”, popieraną przez ówczesny Kościół Konfederacją Targowicką.