Flaga Wałbrzycha
Flaga Wałbrzycha Wikimedia Commons

Druga połowa września, tuż po godzinie 23. Właśnie minąłem tablicę informującą o wjeździe do dużego – niegdyś powiatowego – miasta. Tablica ta normalnie o tej porze dnia daje mi możliwość jazdy z prędkością 60km/h. Ja jadę niecałe 20km/h.

REKLAMA
Wpatrzony w jezdnię niczym stereotypowa kobieta w podeszłym wieku za kółkiem. Co chwilę muszę uciekać, omijać, odbijać kierownicę w ostatniej chwili. Mimo, że jeżdżę tą trasą dosyć często nie jestem w stanie zapamiętać każdego monstrum, każdej przeszkody na jezdni. Tym bardziej, że ich przybywa z każdym dniem. Śmiem twierdzić, że z każdą godziną. Inwazja się poszerza cały czas. Mimo to staram się zachować zimną krew, trzymam mocno „wodze” w rękach, starając się ich nie wypuścić co nie jest łatwe. W myślach powtarzam sobie, że już blisko, że już niedługo, ale słyszę odpowiedź: „tak blisko, a tak daleko”. Nie poddaję się, widzę wreszcie pierwszą latarnię w czeluściach ciemności. Miasto – jeśli w ogóle tak można nazwać to miejsce – wygląda na opustoszałe. Witryny sklepowe pozamykane, ciemne. Gdyby nie kilku potykających się meneli, zaczepianych przez łysych przedstawicieli młodego pokolenia pomyślałbym, że nie ma tu żywej duszy. W pewnym momencie widząc jak mniemam pierwszy od godziny przejeżdżający samochód obie strony sporu, jak jeden mąż odprowadzili wzrokiem moje auto. Z sercem na ramieniu podjeżdżam pod miejsce postojowe. Ciągle pamiętam o siekierce, która spoczywa w bagażniku w razie niebezpieczeństwa. Tylko pytania pozostaje jedno: „czy zdążę ją wyciągnąć?”. Mówiąc sobie „raz się żyje” postanawiam wyjść z auta, w którym czuję się niczym płód w łonie matki. Najbezpieczniej. Szybkim krokiem, na pewno z większą prędkością niż chwile wcześniej autem przemierzam zaciemnione uliczki i bramy, by po niespełna 5 minutach znaleźć się w miejscu docelowym.
To bynajmniej nie jest wstęp do książki z gatunku mrocznego, surrealistycznego thrillera. W żadnym wypadku. Jest to opis – z całego serca gwarantuję, że najdelikatniejszy i najłagodniejszy jaki się da – jednego z moich częstych wyjazdów do Wałbrzycha. Jeśli zatem chcecie zobaczyć największy i najbardziej realistyczny skansen w tym kraju, przenieść się co najmniej kilkadziesiąt – a w niektórych dzielnicach kilkaset – lat wstecz, to polecam z całą odpowiedzialnością miasto – kiedyś na prawach powiatu – Wałbrzych.
W dzień wygląda to zupełnie inaczej – zamiast ciemności mamy szarość. Zamiast dziur w drogach mamy większe dziury. Ludzie bez zmian. Więcej słów nie potrzeba.
Nie jest to opis godzący w jakieś personalia, nie jest on też obiektywny. Jest to opis osoby, która z tym miastem nie jest w żaden sposób związana, nie mieszkała tam, nie mieszka i nie sądzi, że – w ciągu swojego życia – zamieszka tam, np. na skutek pozytywnych zmian w tym mieście. To się nie stanie w rok, dwa, dziesięć. Śmiem twierdzić, że nie stanie się to w ciągu wieku, może nawet nigdy. Ot, trzeba się z tym pogodzić, że takie miasto będzie na zawsze, dzięki czemu Polacy – starsi ode mnie – przypomną sobie jak było w PRL, a inni Polacy – w tym ja, w moim wieku i młodsi – zobaczą jak było w PRL… Jest to opis osoby, która poznała Wałbrzych w wieku dwudziestu-paru lat, kiedy miała już ukształtowane poglądy na temat wielu miast. Jeśli miałyby być jakieś czynniki mogące wpłynąć na opinię to na pewno nie byłyby to czynniki wpływające na niekorzyść miasta. Wręcz przeciwnie, osąd powinien mieć pozytywny „handicap”. Moje nastawienie było pozytywne, może aż za bardzo? Może gdybym nie liczył na to, że wreszcie poznam uważane za jedno z najbardziej zielonych miejsc w kraju, z bogatą historią i tradycjami, może wtedy nie zaskoczyłbym się negatywnie? Może warto było liczyć na ruiny, wielką biedę, być sceptycznie nastawionym, może wtedy ostateczny werdykt byłby przytłumiony pozytywnym zaskoczeniem? Nie – w mieście byłem dziesiątki razy, nie ma szansy, że się pomyliłem.
Na jakiej podstawie można mieć nadzieję, że miasto się rozwinie, że będzie to wyglądało o wiele lepiej, kiedy idąc do parku – w mieście mającym w herbie drzewo (na marginesie to drzewo jest główną „postacią” herbu)! – spotykamy powalone ławki. Ba, powalone resztki ławek, bo ławkami tego nie można nazwać. Metalowe konstrukcje zabrane przez emanujących wszystkimi zapachami świata złomiarzy, którzy wymieniają je na buteleczkę magicznego soku z gumi-jagód, tylko po to, by przez kilka godzin poczuć się lepiej, następnie odpocząć i nabrać sił to kolejnych zbiorów, tym razem polowanie na wnętrzności latarni, wyciągają kable ile się da – miedź jest w cenie na skupie. Panowie dbają dzięki temu o nastrój dla młodych, zakochanych par, by Ci mieli ciemno i miło podczas wieczornych spacerów po parku. To trzeba im przyznać – są romantyczni. O zgrozo! Skoro nie da się pójść do parku (może wyolbrzymiam? Może jestem tchórzem i nazbyt panikuję?) wybierzmy się zatem do „miasta”. Tak duże miasto, liczące przecież ponad 120 tysięcy powinno mieć miejsca gdzie Ci mieszkańcy – oprócz wspomnianych kloszardów – mogą się rozerwać „wieczorami”. Nie przypadkowo postawiony został cudzysłów. Z moich obserwacji wynika – co jest bardzo niepokojące, przynajmniej dla mnie – że miasto Wałbrzych znajduje się w zupełnie innej strefie czasowej. Dla miasta godzina 19 to wieczór, kiedy to ulice świecą – zamiast latarniami – pustkami. O godzinie 22 natomiast nieliczne kluby w ścisłym centrum miasta są już pozamykane na trzy zamki, z dbałości o bezpieczeństwo – ma się rozumieć. No cóż, pozostaje nam tylko wrócić do domu, ale i to nie jest łatwe. Znaleźć taksówkę w centrum miasta (przed godz. 23!) graniczy niemal z cudem, jeśli zatem nie mamy zapisanego numeru, bądź malowniczej wizytówki – nic z tego, wracamy na piechotkę. Pozwiedzamy rankiem.
Po wschodzie słońca jednak nie wygląda to o wiele lepiej, siadając na rower, chcąc przemierzyć miasto (po ulicach którego nie tak dawno jeszcze rozgrywane były wyścigi kolarskie) na dwóch kółkach spotykam się z nieoczekiwaną przeszkodą – po czym mam jechać? Brak wydzielonych pasów dla rowerzystów, może akurat w tym temacie mam wygórowane żądania, bo mam skażone poglądy ścieżkami rowerowymi Wrocławia. Chwila, chwila – przecież Wrocław leży 75km stąd! Czemu więc tutaj nie może być tak dogodnych warunków dla rowerzystów?! Spróbujmy więc komunikacji miejskiej, poszedłszy do kiosku po bilety, spytałem o dostępność przewodników turystycznych, na co skądinąd sympatyczna Pani z kiosku z ironicznym uśmiechem odpowiedziała: „a co Pan chce w tym mieście oglądać?” „Właśnie chcę się tego dowiedzieć z przewodnika” – odrzekłem. Pani z jeszcze szerszym uśmiechem odpowiedziała: „za bilecik 2,40zł, przewodników brak”. „No trudno” – powiedziałem do siebie i poszedłem na przystanek, tam spytałem jak dojechać do jakiejś starej, zabytkowej kopalni, bo co jak co, ale takie miejsce w Wałbrzychu być musi. Dowiedziałem się, że w mieście są tylko ruiny kopalni, brak możliwości zwiedzania, brak podejścia. Nie skorzystałem z rady przechodnia i nie udałem się, jak mi sarkastycznie doradził – zwiedzać dzielnicę „Biały Kamień”, bo o niej już niejedno słyszałem, ani na składowisko niebezpiecznych odpadów – powdychać dwutlenku w centrum miasta, jak to doradził ów przechodzień.
Tak więc wyjechałem z miasta o tak wielkim potencjale jak żadne inne w kraju, a widziałem miast naprawdę bardzo wiele. Różnica polegała na tym, że owe „inne” miasta potrafiły wykorzystać każdy, nawet najmniejszy atut swojego położenia i warunków. Wałbrzych natomiast, mając dużo takich atutów (położenie górskie, wielka powierzchnia, zabytki, wymagające jedynie doszlifowania, aby stały się znoszącą złote jaja atrakcją turystyczną i jeszcze, a dokładniej przede wszystkim: zieleń!) nie wykorzystuje żadnego z nich. Wniosek nasuwa się jeden: mając tak dużo włodarze postradali zmysły i stwierdzili, że posiadanie wystarczy. Zapomnieli jednak o jednym: o szlifowaniu skarbów. Tak, żeby miasto rosło, a nie upadało. Tak jak z diamentami, jak go doszlifujemy, to kamień będzie bezcenny, będzie szanowany, natomiast świeżo wydobyty, niezadbany owszem – sprzeda się, ale będzie śmieciem za grosze, a w przyszłości zostanie zapomniany…
Przemek.