REKLAMA
Ludzie listy piszą, i dobrze. W listach zadają różne pytania a niekiedy poddają w wątpliwość swoje rodzicielskie kompetencje.
Niedawno pewna mama napisała list, który jest dobrym powodem, by napisać o pewnych częstych błędach, popełnianych przez rodziców.
Mój synek (4 l.) to wcielony diabełek, łobuziak jakich mało, nigdy nie słucha i wiecznie się̨ stawia, no to ma kary. Często mu mówię, żeby był taki dobry jak siostra, ale on nie rozumie. To nerwy mnie biorą i dostaje po łapach. Jego siostra to po prostu aniołek. Dlaczego tak jest? Co robić?
Ten list jest „klasyką gatunku”. Niezadowolenie z dzieci i brak refleksji, że to rodzic, swoim postępowaniem, spowodował to co się dzieje z dzieckiem. Zanalizujmy więc ten list. Mama opisuje w nim kilka podstawowych błędów bardzo często popełnianych przez rodziców.
Po pierwsze mama sama narzuca dzieciom określone role. Zapewne w tym domu – jak pewnie i w wielu innych - często słychać: „Piotruś to taki łobuz, za to Ola to aniołeczek”, „Monisia to złote dziecko, zawsze taka grzeczna, a do Jacusia to w ogóle nie mam siły”. Dzieci są różne. Mają różne temperamenty i określone cechy. Różne wady i zalety. Etykietując dzieci, tak jak robi ta mama, wtłacza je w pewne stereotypowe role. Dzieci zgodnie z sugestiami zaczynają je pełnić. Dzieje się tak, ponieważ dzieci chcą spełniać te rodzicielskie oczekiwania. Skoro mama mówi, że jestem nieznośny to... będę nieznośny, przecież mama ma rację. To takie dziecięce postrzeganie świata. Taki paradoks.
Widać z listu, że mama ma tendencję do porównywania dzieci, stawiając jedno drugiemu za wzór do naśladowania. Oczywiście rozumiem, że czasem nie jesteśmy w stanie uniknąć takich sytuacji. Porównując jednak nieustannie dziecko do jego rodzeństwa więcej tracimy niż zyskujemy. Czy byłoby nam miło, gdyby nasz szef wiecznie porównywał nas z innym pracownikiem? Albo mąż ciągle porównywał do innych kobiet? Na pewno nie. Porównywanie dzieci sprawia im niepotrzebną przykrość. Powiem więcej, często staje się powodem zazdrości i rywalizacji o uwagę i uczucia rodziców. Często spotykam takie dzieci. Smutne, bo często czują się gorsze, słabsze, głupsze. Mają wieczne przeświadczenie, że i tak nic się im nie uda.
Mama pisze, że „synek nigdy nie słucha i wiecznie się stawia”. Nie wiem jak to dokładnie wygląda w opisywanym domu, ale przecież nie można od dzieci wymagać bezwzględnego, ślepego posłuszeństwa i karać za wszelkie przejawy ich niezależności. Oczywiście dziecko musi znać normy i zasady, ale musi też rozumieć dlaczego należy je stosować. Dzieci zbyt często słyszą tylko zakazy: nie wolno podnosić patyków, nie wolno siadać na ziemi, nie wolno wchodzić do kałuży, nie wolno bawić się papierem toaletowym, nie wolno rzucać klockami, nie wolno mówić przy stole, nie wolno, nie wolno, nie wolno...
A czy mówimy co wolno? Czy podpowiadamy co i jak zrobić, by było dobrze? Czy wskazujemy dobrą drogę?
Rodzice zbyt często zabraniają a potem złoszczą się i krzyczą, gdy dziecko łamie jakiś zakaz. Warto zastanowić się, czy wszystkie zakazy są tak samo ważne i mają takie znaczenie jakie chcemy im nadać. Powtarzanie w kółko, że czegoś nie wolno powoduje rodzicielską frustrację i nerwy a nie powoduje zrozumienia przez dziecko świata.
Pamiętać trzeba, że im więcej rzeczy zabraniamy, tym rzadziej dziecko się do zakazów stosuje. Może trzeba raczej zarezerwować zakazy dla rzeczy naprawdę niebezpiecznych, a na całą resztę przymknąć oko? Dziecko w świecie, w którym mu niczego nie wolno, nie ma szansy poznania go, a co za tym idzie nie ma szansy na dobry, harmonijny rozwój.
Mamy pięć podstawowych zmysłów, dzięki którym poznajemy świat (dotyk, węch, smak, wzrok i słuch). Wszystkie te zmysły pomagają lepiej poznać i zrozumieć otoczenie. Dzieci często oglądają świat poprzez używanie wszystkich zmysłów. Jednocześnie. Dziecko bardzo często „ogląda” świat rękami. Smakuje przedmioty. Słucha tego czego my nie słyszymy. Samo dla siebie opisuje świat, którego my dorośli już nie dostrzegamy.
Na zakończenie uwaga na temat maminych nerwów i „dawania po łapach”. Nerwy rodzica to tak naprawdę jego sprawa, dziecko nie jest najczęściej im winne. Może trzeba popracować nad sobą, nad własnymi emocjami.
„Dawanie po łapach” to kary cielesne czyli po prostu bicie. Klaps też jest biciem - bo przecież uderzamy dziecko - a bicie nie jest metodą wychowawczą. Jest jedynie rozładowaniem nerwów, frustracji czy wręcz agresji. Jest wyładowaniem się na słabszym, niepotrafiącym się obronić dziecku. Są złem, bo powodują ból, lęk i poczucie krzywdy.
Uzyskane w taki sposób posłuszeństwo, jest posłuszeństwem ze strachu. A przecież w wychowaniu nie chodzi o to by dzieci się bały. Pomyślmy, co czują dzieci, które niewątpliwie kochamy, gdy zamiast czułości i miłości dostają „po łapach”?
Uważny rodzic zauważy, że bite dziecko przenosi takie zachowania na rodzeństwo, rówieśników? Warto sprawdzić, czy nasze dziecko też tak robi? I pomyślmy, gdzie się nauczyło, że można bić, gdy ktoś go nie słucha lub ma inne zdanie? Zastanówmy się także, czemu nie bijemy tych, którzy mogą nam oddać? Pomyślmy czy chcielibyśmy, aby kiedykolwiek dziecko uderzyło nas?
Odpowiedzią na ten list jest więc propozycja zmiany zachowania dorosłych a także zmiana stosunku do dzieci. Jeśli będziemy sprawiedliwi, nie będziemy dzieci etykietować, porównywać ze sobą, będziemy konsekwentni ale nie uparci i nigdy więcej nie „damy po łapach”, o większym biciu nie wspominając, wszystko powoli zmieni się na lepsze. Zmiana wyjdzie wszystkim na dobre. Chyba warto zaryzykować?