II Bieg RunBertów miał być nagrodą od trenera za solidne podejście do treningów. Bieg krótki, raptem 5 kilometrów. A przecież na jednym z ostatnich treningów przebiegłem już ponad 9. Oczywiście jeszcze interwałowo, ale ten bieg również mieliśmy traktować jak trening i pobiec interwałowo. Zakładałem więc, że spokojnie dam sobie radę. Przecież to tylko „piątka”.
Dzień wcześniej usiadłem i na spokojnie przeanalizowałem dotychczasowe tempo biegu i odległości jakie pokonywałem w jednym cyklu (bieg + marsz). Z tych kalkulacji i treningu dzień przed zawodami wyszło mi, że powinienem się wyrobić w przedziale 30-33 minuty.
Pierwszy błąd
Skoro z kalkulacji wynikło, że lekko ponad 30 minut to osiągalny czas, to usiadłem i wieczorem zacząłem sobie rozpisywać, jakimi interwałami pobiec, żeby nie umierać na mecie i żeby na nią wbiec, a nie „wczłapać". W efekcie założyłem sobie dość ambitnie długie interwały biegowe i mocno skróciłem czas na marsz. Plan zakładał ukończenie piątki w 30 minut. Co, jak się później okazało, było realne, ale kompletne nie uwzględnienie warunków atmosferycznych sporo mnie kosztowało.
Kiedy zajechaliśmy na teren Akademii Obrony Narodowej świeciło słońce, a pogoda wydawała się być idealną do biegania. Odebrałem pakiet startowy i… usiadłem w cieniu, aby w spokoju poczekać na rozgrzewkę. Niedługo dotarli też Krzysiek z drużyny naTemat oraz Ewa z drużyny PZU. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy w oczekiwaniu na bieg dzieci, które startowały przed nami, i czuliśmy, że robi się coraz cieplej. Z minuty na minutę słońce dawało się we znaki coraz mocniej. Zaczynałem się cieszyć, że zabrałem okulary, czapkę i bidon.
Drugi błąd
Do bidonu rano, jeszcze w domu, zapakowałem tyle lodu, ile się dało. Sukcesywnie się rozpuszczał, a ja do startu wypiłem większość jego zawartości. Zostawiłem sobie ok 150-200 ml zimnej wody, myśląc głównie o tym, aby nie zabierać ze sobą zbędnego obciążenia.
W trakcie biegu szybko okazało się, że słońce, rozgrzane powietrze i ulice, mocno zaczęły doskwierać. Woda szybko się skończyła, a w gardle czułem tylko suche drapanie. Do tego doszły problemy z utrzymaniem nie tylko tempa, ale i długości interwałów. Uwzględniając pogodę moje założenia co do dłuższego niż zwykle biegu i mocno skróconego czasu marszu okazały się bardzo optymistyczne.
Głowa silniejsza niż nogi
Gorsza od założenia sobie ambitnego planu biegu była irracjonalna chęć jego zrealizowania. Po pierwszych minutach już wiedziałem, że biegnę nawet szybciej niż zakładałem. Usiłowałem zwolnić, ale wtedy męczyłem się jeszcze bardziej. Postanowiłem trzymać to „komfortowe” tempo. Niestety, w efekcie po dobrych 3 km poczułem, że przesadziłem.
Musiałem odpocząć. Zrobiłem dużo dłuższy niż planowany marsz, aż poczułem, że jest w miarę ok. Ruszyłem… i znowu za szybko. Słyszę w uszach, że mam tempo 5:11-5:15. Za szybko, znowu się „wypalę”. Zakładałem, że lekko pod 6 min. / km powinno pozwolić mi na ukończenie biegu i uzyskanie zadowalającego czasu. Po chwili dotarło do mnie, że przecież miałem nieplanowany, przymusowy „odpoczynek” i pewnie sporo czasu zmarnowałem i tych moich 30 minut to już nie dogonię.
Ostatnie półtora kilometra biegłem z myślą: „aby tylko ukończyć”, że następnym razem będę już mądrzejszy oraz… „jak oni do jasnej cholery przebiegają cały maraton?”. Dopiero na ostatnim kilometrze po komunikacie z endomondo szybko liczę sobie czas, pozostały dystans, tempo i za każdym razem wychodzi mi, że jakoś w okolicy 30 minut jednak powinienem wylądować.
Jeszcze 200 metrów, to już przecież blisko. To tylko 2 x po 100 metrów. Przyspieszam, bo przecież czymś muszę zagłuszyć te wyrzuty sumienia po tym przeklętym odpoczynku spowodowanym własną głupotą. Ostatnie 50 metrów, już widać metę, tu już pędzę jakbym właśnie wystartował. Nie, wcale nie miałem siły. Jedyne co miałem, to chęć skończenia. Mieć to za sobą, im szybciej tym lepiej. To mnie pchało do przodu. Przestałem myśleć i chciałem tylko jak najszybciej przekroczyć metę.
00:29:35
Przekraczam metę i zaczynam myśleć o wymianie płuc. Tuż za metą mijam Anię z naszego sztabu trenerskiego, która pyta tylko – „żyjesz?”. Odpowiadam, że jeszcze tak i… dociera do mnie, że jednak się udało. Uśmiech wraca na twarz i całe to zmęczenie jest kompletnie nie ważne. Zauważam z boku żonę, która jeszcze zanim zdążyłem wyciągnąć telefon i sprawdzić czas mówi tylko - 29 minut i 35 sekund!
Udało się? Nic się nie udało! Treningi, treningi i treningi. To tylko pięć kilometrów, ale gdyby ktoś powiedział mi dwa miesiące temu, że będę biegł przez 5 minut i nie umrę po drodze, to bym nie uwierzył. O przebiegnięciu pięciu kilometrów (czy nawet jednego) nie wspominając.
Warto było. Choćby dla tego uczucia szczęścia, które nie opuszczało mnie przez kolejną dobę! Zaczynam chyba wyobrażać sobie, jaką euforię przeżywają ludzie po pełnym maratonie, to musi być szczęście z gatunku ojca oglądającego swoje nowo narodzone dziecko. Tego nie da się wytłumaczyć. To trzeba przeżyć samemu!
Oczywiście wszystko co związane z tym niesamowitym uczuciem jakie dopada człowieka na mecie da się wytłumaczyć chemią w mózgu. Ale tego ile szczęścia się „przelewa” przez człowieka i jak bardzo można się cieszyć, że jednak się nie poddałeś, nie da się opisać. Skoro pół godziny wystarcza do wprowadzenia się w taki stan, to boję się pomyśleć co będzie po 10 czy 20 kilometrach, o maratonie nie wspominając. Może będzie tak, jak pisała Maja?