Znany dziennikarz, Cezary G., publicysta tygodnika Do Rzeczy i telewizji Republika, ma problemy z uzależnieniem od alkoholu. Nie mogę ujawnić nic więcej, ale piszę to zupełnie poważnie, mam informację z dwóch sprawdzonych źródeł. Jedno z nich to pułkownik Służby Kontrwywiadu Wojskowego, który ostrzegł mnie i kilku innych dziennikarzy przed kontaktami z Cezarym G., mówiąc o jego dziwnych powiązaniach z pracownikami służb specjalnych (kilku z nich także zresztą cierpi na chorobę alkoholową).
REKLAMA
Tak mógłby brzmieć tekst o Cezarym Gmyzie, napisany dokładnie według zasad "sztuki" dziennikarskiej stosowanej przez niego samego.
Taki tekst Gmyz napisał o Azraelu, popularnym i błyskotliwym blogerze politycznym.
„Mam informację z dwóch niezależnych źródeł, w tym z SKW, że znany bloger na literę "A" bierze pieniądze z rosyjskiej ambasady. Nie mogę przedstawić dowodów, ale uwierzcie mi, że mówię poważnie” – tak brzmi przesłanie insynuacji publikowanych przez Gmyza.
„Mam informację z dwóch niezależnych źródeł, w tym z SKW, że znany bloger na literę "A" bierze pieniądze z rosyjskiej ambasady. Nie mogę przedstawić dowodów, ale uwierzcie mi, że mówię poważnie” – tak brzmi przesłanie insynuacji publikowanych przez Gmyza.
Największa perfidia polega na tym, że z sytuacji wykreowanej przez publicystę tygodnika Do Rzeczy i TV Republika, Azrael ma małe szanse wyjść zwycięsko.
Bo nawet jeśli okaże się, że nie jest rosyjskim agentem, to trochę błota do niego przylgnie. W świadomości części opinii społecznej już nigdy nie będzie po prostu „blogerem”, na zawsze zostanie „blogerem, którego podejrzewano o dziwne związki z Rosją”.
Bo nawet jeśli okaże się, że nie jest rosyjskim agentem, to trochę błota do niego przylgnie. W świadomości części opinii społecznej już nigdy nie będzie po prostu „blogerem”, na zawsze zostanie „blogerem, którego podejrzewano o dziwne związki z Rosją”.
Odtąd wielu, czytając teksty Azraela będzie mieć z tyłu głowy straszną myśl: „A co, jeśli jest ciemną, mętną postacią, zwykłym zdrajcą i sprzedawczykiem, który zaprzedał się Ruskim?”.
Nie wiem, kto jest, a kto nie jest rosyjskim agentem i nigdy nie podjęłabym się tego rozstrzygać, ale wiem jedno: dobry dziennikarz śledczy najpierw formułuje tezę, później przeprowadza dziennikarskie śledztwo, weryfikując swoje hipotezy dowodami, a każdą z informacji potwierdza nie w dwóch, a trzech niezależnych, absolutnie nie anonimowych źródłach, biorąc od tych osób (jeśli nie chcą, by ich dane znalazły się w tekście) oświadczenia na piśmie, podpisane prawdziwym imieniem i nazwiskiem.Dopiero po upewnieniu się, że ma rację, dziennikarz publikuje materiał, łącznie z dowodami i od tej chwili jest gotów odpowiedzieć na wszystkie pytania i bronić tez zawartych w swoim świetnie udokumentowanym artykule.
To, co zrobił Gmyz to nie jest dziennikarstwo, ale zwykłe oszczerstwo. W tak ukochanych przez prawicę przedwojennych czasach, zgodnie z kodeksem Boziewicza, byłby człowiekiem pozbawionym zdolności honorowych, któremu przyzwoity człowiek nie podałby ręki.
Nie wiem, jaka będzie odpowiedź Azraela, choć znając jego precyzję i intelekt spodziewam się nie szybkiej, lecz ciętej riposty, ale Azrael w głębszym sensie jest w tej sprawie nieważny.
Tak jak on mógł, może i prawdopodobnie będzie potraktowany każdy, kto napisze lub powie coś, z czym redaktor Gmyz się nie zgadza. Bo w jego spiskowym świecie nie istnieje coś takiego jak prosta różnica zdań, czy poglądów. W świecie redaktora Gmyza jeśli ktoś ma odmienną opinię, to „z jakiegoś powodu ją ma”, a jeśli tego powodu nie widać, należy go wymyślić, bo nie może być tak, żeby ludzie pisali sobie i myśleli co chcą. Zwłaszcza, gdy to, czego chcą, jest odmienne od tego, czego chce redaktor Gmyz.
Wiem jedno: jeśli nie będziemy reagować na taki sposób "polemizowania", na upokarzanie i poniżanie ludzi w debacie publicznej, a zwłaszcza na oskarżanie ich o przestępstwa bez żadnych dowodów, zgotujemy sobie dokładnie taki sam los. Po Azraelu przyjdzie kolej na następnych.
