Jacy nieśmiertelni są – każdy widzi. Latami tacy sami, bez skazy jednej na obliczu, wiecznie na tronie, wiecznie zadowoleni w kręgu wyznawców zawsze wiernych. Jedni byli mniej udani, inni bardziej, ale wszyscy do dziś żyją pięknie na zdjęciach, a jeszcze piękniej w pamięci.

REKLAMA
Czemu o nich mówić, skoro teraz takie czasy, że „wszystko już było i nic ciekawego nie powstaje”, to i nic ponadczasowego i nieśmiertelnego nie powstanie? Byłbym już dawno zapomniał o nieszczęsnej Amy Winehouse, ale przypomniała mi o niej równie nieszczęsna (jak dowiadujemy się z wywiadu w „Polityce”) Maria Peszek. Panna Peszkówna na najnowszej płycie umieściła utwór pod tytułem dość bezpośrednim - „Amy”. W utworze Pani Peszek Panią Amy lubi i ładną jej legendę dorabia robiąc z niej prawdziwą, niedocenioną księżniczkę, prawie że królową. Momentami rymy lekko koślawieją, ale muzyka wszystko wygładzi – i obyczaje i niedoróbki liryczne.
Niech i sobie Pani Peszek Panią Amy lubi, mnie jednak trochę przy tym utworze skręca, bo nijak nie dam sobie wcisnąć Amy legendarnej. Fenomenu jej nigdy nie rozumiałem. Wydała dwie płyty (kolejną i parę gościnnych numerów wydano po jej śmierci), z czego tylko jedna była niezła. Tylko niezła i nic więcej – nie wszystkie media były w stosunku do niej entuzjastyczne. Cały „hype” wynikał ze świetnych wyników sprzedaży. Zaraz po tej niezłej płycie potknęła się i leciała już prosto w dół. Występy bywały mniej lub bardziej żałosne, a prasa rozpisywała się o romansach i ekscesach, o zrozpaczonej rodzinie i kolejnych wyjazdach ostatniej szansy, a to na Jamajkę, gdzie „w końcu mogła komponować i się spełniać”, a to w inne miejsce, gdzie mogła „uciec od dybających na nią dilerów”. Im dłużej się to ciągnęło (a ciągnęło się dość długo), tym bardziej jej „legenda” rosła, ale jej płyta nie stawała się wcale przez to lepsza, a głosu jej ubywało z każdym miesiącem.
Gdy umarła, zdziwienia nie było, choć już kolejka stała z wiaderkami popiołu i wszyscy się pchali kto pierwszy sobie głowę posypie. Momentalnie wyniesiono ją na ołtarze, a na trumnie napisali „Klub 27”. Może i jestem bez serca, ale ja wielkiego żalu nie odczułem – pewnie dlatego, że bardziej widziałem w niej strasznie słabą kobietę, która nie umie sobie poradzić ze swoimi słabościami, niż wielką ofiarę szatańskiego przemysłu muzycznego. Artystów, którzy zmarli z przedawkowania można w XXI wieku policzyć na palcach jednej ręki, jednak kiedy już ktoś umrze, to na pewno to wina bezdusznych wytwórni.
Takie prawa opinii publicznej. Dziwię się jednak, że tak dużo się ludzi na to nabrało. Bo co to ma wspólnego z nieśmiertelnymi? Nie mi przyznawać takie tytuły, ale jednak chciałbym móc powiedzieć, że żeby się unieśmiertelnić, trzeba wznieść się wyżej niż setki innych. Dopiero potem można robić co się chce, nawet spadać na samo dno. Bo w 2007 było mnóstwo lepszych płyt niż „Back to Black” i ci muzycy, na swoje nieszczęście, cały czas żyją i tworzą.
Tadeusz Fułek
Tylko bogowie są nieśmiertelni

Nieśmiertelni są od nas, śmiertelników, lepsi, bo się nie zmieniają. Ba, z każdym kolejnym rokiem szlachetnieją, zmarszczki im się wygładzają, twarz pięknieje, a głos staje się coraz bardziej krystaliczny.
Nic tak nie ożywia przestrzeni wirtualnej, jak śmierć realna. I nic tak szybko nie buduje legendy, jak odejście w młodym wieku. A jak jeszcze wyznawcy mitu „żyj szybko, umrzyj młodo” doszukają się wokół tego tajemnych znaków, nic nie powstrzyma już legendy. To prawda, że Amy Winehouse daleko do innych członków „Klubu 27”, którzy odeszli w wieku 27 lat: Janis Joplin, Jimiego Hendrixa i Jima Morrisona. Oni tworzyli bowiem legendę rocka, a ona bardziej legendę pop-kultury. Ale dlaczego np. niedawna śmierć Whithey Houston, choć również z przedawkowania, a piosenkarką niewątpliwie Houston była większą, takiej legendy nie stworzyła? Bo mity są wiecznie młode i takie muszą pozostać. Nikomu nie byłby potrzebny podtatusiały James Dean czy podstarzała Marlin Monroe. Jeden jest tylko twórca legendy, który wygrał bitwę o pamięć i pozostał nieśmiertelny, mimo iż stał się na koniec swojego życia własną karykaturą. Ale King może być tylko jeden i imię jego jest Elvis!
Amy nie była jednak księżniczką i – jestem przekonany – jej legenda nie będzie tak trwała, jak „założycieli Klubu 27”. Media i rynek muzyczny będą się przez jakiś czas jeszcze żywić jej duchem, ale z czasem to wspomnienie wyblaknie, a wyznawcy będą potrzebować nowej ofiary. Bo biedna Amy jest właśnie tylko ofiarą, a nie bohaterką, kultu „młodych nieśmiertelnych”. Pozostanie jednak w historii muzyki jednym z wielu zaprzepaszczonych talentów, które nigdy nie zabłysnęły tak, jak mogłyby. Kilka płyt, kilka zapamiętanych utworów – to chyba za mało, aby zapisać się jako legenda. Ale jeśli może być tez przestrogą dla innych i może służyć np. Marii Peszek jako materiał do przemyśleń i jej utworów – to bardzo dobrze. Mnie akurat ta piosenka Peszek ani nie drażni, ani nie porywa. Ale „Jezus Maria Peszek” jest jednak w całości płytą prawdziwą, powstałą z bólu, realnego cierpienia, która musiała się chyba po prostu zdarzyć na drodze takiej artystki. Nie drażni mnie tez ani lekka „chropowatość materii muzycznej” ani „niedoskonałości liryczne”.
Szkoda tylko, że – być może w dobrej wierze, mając zapewne nadzieję, że pomoże to płycie - dała się przy tej okazji wciągnąć w grę z mediami, w której artysta zawsze przegrywa. Ale mimo to, zwyczajnie wierzę Marii Peszek, bo jest w swoim przekazie po prostu szczera, a to wcale w sztuce (zwłaszcza w branży muzycznej) nie jest – wbrew pozorom – takie częste. Jest szczera aż do bólu – swojego i słuchaczy. I jeśli Amy Winehouse była jakąkolwiek inspiracją w tym dziele – to nikomu nie powinno to przeszkadzać.
A w nieśmiertelności ludzie i tak nigdy nie przegonią swoich bogów…
Wojciech Fułek