Na krwiożerczym rynku medialnym publiczne radio i telewizja radzą sobie, jak wynika z ich wyników finansowych, coraz gorzej. Kolejni szefowie tych instytucji, z założenia przecież niezależnych, bo publicznych, zrzucają przy tym dużą część winy za zaistniała sytuację na tych wszystkich, którzy unikają płacenia abonamentu, bowiem wpływy z tego tytułu regularnie spadają. Trudno się zatem dziwić, że z realizacją tzw. misji też jest coraz gorzej. Bo trudno zaliczyć do niej kolejne „bitwy o głosy” telewidzów, w scenografii niemal skopiowanej z mediów komercyjnych.

REKLAMA
Autorem powracającego jak echo hasła „tyle misji, ile abonamentu” jest jeden z byłych prezesów TVP. Jak wszyscy prezesi, zawdzięczał swoje stanowisko wskazaniom polityków i układance partyjnej, w której najmniej liczył się zawsze interes samych mediów. Istotniejsze było chyba przekonanie, że media to czwarta władza, która może wszystko. I chyba dlatego do dziś, mimo oficjalnych deklaracji wielu wpływowych osób (od premiera począwszy) o chęci uwolnienia mediów publicznych od toksycznych związków z polityką, TVP i radio stają się łupami partyjnymi, dzielonymi przez zmieniające się koalicje i związki, wyrosłe z prostej arytmetyki głosów poparcia.
Niestety nie wierzę w żadne obietnice dosłownego „uwolnienia” mediów publicznych z narzuconych jej jeszcze za czasów peerelowskich więzów politycznych. A to, co zwykło się kiedyś określać mianem misji, dziś stanowi tylko swoiste alibi dla tych, którzy na media usiłują wpływać, albo je zawłaszczać. Może zmieniły się tylko metody. Nie ma alarmowej czerwonej linii telefonicznej, „wystarczy sama świadomość” i „rewolucyjna czujność”.
A co z teatrem, filmami dokumentalnymi, ambitniejszymi przedsięwzięciami artystycznymi i dostępem do szeroko rozumianej „wysokiej kultury”? Brak na nią oczywiście nie tylko pieniędzy w dziurawym budżecie, ale chyba i woli walki o ambitniejsze pozycje, skoro fetyszem stają się słupki oglądalności i wpływy z reklam. I jeśli jedynym antidotum na tę chorobę ma być więcej pieniędzy z budżetu państwa, to wróży to – niestety - jak najgorzej dalszym losom „Radiokomitetu” (jak kiedyś – sowieckim wzorem – nazywano u nas państwową telewizję i radio).
A społeczne, niekomercyjne przecież powinności mediów publicznych stają się w ten sposób powoli „misją ostatniej szansy”.
Wojciech Fułek

Równia pochyła
Telewizja publiczna to dziwny dość twór. Wrestlingi polityczne na szczycie średnio mnie obchodzą (choć zabawne, że podobno premier jak ognia unika TVP, bo ma co do niej złe przeczucia) i nie korzystam z telewizji w ogóle. Wszystko czego mi potrzeba znajduję w internecie. Sam wybieram, segreguję, decyduję co ziarno, a co plewy. W tym samym czasie nieszczęsna telewizja stacza się w dół. Trochę zachowuje się jak cesarz rzymski, ale dość nieudolny cesarz. Taki, który na krzyki ludu urządza igrzyska za igrzyskami i dziwi się, że nie ma komu chleba robić. Bo jak wymagać od ludzi, żeby abonament płacili, skoro ich wpierw nie wychowano?
Telewizja publiczna jest potrzebna, tysiące ludzi cały czas będą ja oglądać, bo oglądalność w kraju trzyma się równie dobrze, co i nawyki. Włączyć, zasiąść w fotelu i patrzeć, co tam ciurkiem leci. Sposób najłatwiejszy i tym samym najpopularniejszy. Można by więc przemycić tam coś, co nie jest związane ani z polityką, ani z telenowelowym „prawdziwym życiem Polaków”, w którym prawdy jest tyle co w wyrobie czekoladopodobnym.
Marzy mi się program edukacyjny, czy nawet naukowy. W latach 90-tych dogorywał na Jedynce (chyba) program, w którym pan w gustownym sweterku opisywał tajniki fizyki. Zapadł mi w pamięć jeden odcinek, gdzie pani asystentka Halinka bujała się na huśtawce, a sweterkowy pan tłumaczył co to wahadło. Dzisiaj asystentka Halinka i huśtawka raczej by się nie sprawdziły, ale nie brak ludzi, którzy w ciekawy sposób potrafią opowiadać o nauce. Gdzie jednak można ich spotkać poza okolicznościowymi targami nauki? Czy za duże to są marzenia, żeby zobaczyć taki program z ciekawym pomysłem, w nowoczesnym studiu i z dobrym montażem?
Nie, nie obejrzałbym tego w telewizorze, nie okłamujmy się. Telewizora przecież nie mam. Zerknąłbym jednak z ciekawością, gdyby na specjalnej stronie internetowej można było obejrzeć taki program o każdej porze dnia i nocy.
I niech nikt nie mówi, że to się nie opłaca, bo to oczywista oczywistość, że program o fizyce się nie opłaci. Szkoły też się niezbyt opłacają – przychodzą dzieciaki i trzeba im wiedzę wpychać do głów, a to kosztuje sporo czasu i pieniędzy. Nikt jednak nie krzyczy, że „tyle wiedzy, ile składek uczniowskich”.
Tadeusz Fułek