Książka „Jak zostałem premierem” nie zalicza się do jakichś specjalnych osiągnięć literackich (może to również trochę wina wybranej formuły – rozmowy-rzeki, przeplatanej tekstami skeczów), ale jej współautor i bohater - Robert Górski, okazuje się na tyle fascynującą postacią, że to wydawnictwo może posłużyć wręcz do pewnej analizy polskiego kabaretu i tego, co nas dziś śmieszy. Górski nie przymila się do czytelników, pozostając sobą i czasami idąc pod prąd obiegowym opiniom. Kto z tuzów polskiej sceny kabaretowej przyznałby się dziś bowiem bez wahania, że go nudzi estetyka „Kabaretu Starszych Panów”?

REKLAMA
„Kabaret Starszych Panów jest jakimś przekleństwem naszej branży” – deklaruje tymczasem bezceremonialnie i obrazoburczo Robert Górski. (…) to nie był zbiór skeczy przeznaczonych na estradę, tylko miła, zabawna i trochę absurdalna pogawędka przed kamerami”. I kontynuuje bez obaw „szarganie świętości narodowej polskiej inteligencji”, oznajmiając, iż „w tekstach Przybory, które oczywiście są bardzo zgrabne, brakuje poezji, jaką mają piosenki Agnieszki Osieckiej. Doceniam, szanuję i mnie zachwyca, ale niektóre brzmią jak rymowanki zwycięzcy w sanatoryjnym konkursie na to, ile słów na możliwie najmniejszej przestrzeni da się w niekonwencjonalny sposób zrymować”.
Jako zdeklarowany wielbiciel Przybory i jego literackiej klasy powinienem pewnie zawyć z oburzenia i rozszarpać książkę Górskiego, ale przyznam, że imponuje mi ta jego bezkompromisowość, podana w iście niekabaretowym stylu. I wybaczam mu również dlatego, że w swoich tekstach i skeczach częste sam sięga po najlepsze wzory i stylizacje artystyczne. Przebierając maskę błazna, Górski często demaskuje też nasze najgorsze narodowe przywary i cechy, których powinniśmy się raczej wstydzić, a które bywają naszym powodem do dumy i zazdrości: cwaniactwo („ten to umie się urządzić”), kłótliwość i pieniactwo („nie da sobie w kaszę dmuchać”), megalomanię, nieufność i narzekanie. W jakiś dziwny sposób ta satyryczna, humorystyczna diagnoza naszego społeczeństwa jest bardziej trafna niż socjologiczne opracowania, oparte na wiarygodnych wynikach badań. Z drugiej zaś strony taki kabaretowy obraz Polski i Polaków śmieszy nas wszystkich, choć często – jak przyznaje sam Robert Górski – bywa rozumiany zupełnie opacznie, niezgodnie z rzeczywistymi intencjami. I w tym rozdwojeniu jaźni – zarówno autora, jak i jego odbiorców - tkwi chyba tajemnica sukcesu lidera Kabaretu Moralnego Niepokoju, którego określenia trafiają nie tylko pod strzechy („będzie Pan zadowolony!”), ale nawet na obrady rządu (to słynne „haratać w gałę”!). Romantyk i patriota, która nie zawaha się zakpić z mesjanistycznych tradycji, uwielbiany niemal przez wszystkich satyryk, który nie boi się powiedzieć nie tylko: „czuję trochę zażenowany, jak kupuję papier toaletowy” ale i – zupełnie serio - „powinien powstać pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej”. Aby dodać – znów całkiem poważnie: „świat bez dzieci nie miałby sensu”.
Zazdroszczę Robertowi Górskiemu niemal wszystkiego: poczucia humoru i honoru, inteligencji, oczytania, umiejętności błyskotliwej riposty, dystansu do samego siebie, trafnej diagnozy społecznej, odwagi przyznawania się do porażek, głoszenia prawd nieoczywistych i niepopularnych, nonkonformizmu, niezależności. Nie zazdroszczę mu tylko tego, że łysieje. Nikt nie jest doskonały!
Wojciech Fułek

Bez puenty

Kabaret Moralnego Niepokoju to prawdziwa instytucja i niemalże archetyp polskiego kabaretu w XXI wieku. Tłumy na każdym występie, obecni na każdym przeglądzie kabaretowym, masa rozpoznawalnych i lubianych tekstów i dwoje charakterystycznych postaci (Katarzyna Pakosińska i Robert Górski), których obecność medialna wykracza daleko poza rodzimą formację. Zresztą, w przypadku Pakosińskiej aktualna obecność medialna ogranicza się teraz głównie do reklamy, ale żarłoczna telewizja wciąż eksploatuje stare skecze z jej udziałem To wszystko jednak mnie nie przekonuje.
Książki Roberta Górskiego nie czytałem (wiem, wiem, że to w związku z tym niezbyt nierzetelne podejście do tematu) i raczej nie przeczytam. Za młodu chadzałem na kabarety, więc mam większa tolerancję na nie niż moi znajomi, którzy jawnie tej formy występów estradowych nie trawią. Ja jakoś znoszę, ale niespecjalnie przepadam. Śmieszyło mnie to w dzieciństwie, ale teraz, ilekroć zobaczę kolejny sopocki festiwal z kolejną nocą kabaretową, to słyszę te same żarty, tylko widzę inne twarze.
Lubiłem stare kabarety z intelektualnym zacięciem, które zawsze przemycały jakąś puentę, a nie tylko rubaszny rechot. Potem do głosu doszedł wolny rynek i przeciętne gusta, a na scenę wkroczył humor slapstickowy i sitcomowy. Najlepiej z dresiarzem i księdzem i pijackimi żartami – pośmiejemy się z tego, czego nie ruszymy w życiu. I tak na jedno kopyto setki skeczy.
Lubię nieco odbiegający od tego stereotypu kabaret Hrabi, będący chlubną kontynuacją kabaretu Potem. Lubię Łowców.B, bo poziom absurdu jest wystarczająco wysoki, żeby czasami wykluło się coś wyjątkowego. Lubię też Mumio, choć do końca sam nie wiem za co. Lubię, ale nie oglądam – kabarety niespecjalnie potrafią mnie rozbawić, a nie dostrzegam w nich też żadnych innych zalet. Ot, taki wypełniacz czasu, medialna wata, mało wymagająca rozrywka. Dodatkowo zniechęca mnie fakt przeszczepiania na polski grunt amerykańskiej formy „stand-upu”, dla której nikt nie wymyślił nawet rodzimej nazwy.
Ponarzekałem, ponarzekałem – i co z tego wynika? Niewiele. Jedyny wniosek, do jakiego doszedłem w tym całym moim nihilizmie kabaretowym, to fakt, iż współczesna polska kultura niewiele daje mi okazji do zdrowego pośmiania się. Ratować się można komiksami i zawsze prześmiewczym internetem, który potrafi przemielić na dowcip praktycznie wszystko. Co to jednak za sztuka tak obśmiać wszystko i wszystkich?
Niedosyt pozostaje, bo sensownej puenty wciąż brak. Podobnie, jak w większości współczesnych kabaretowych skeczy.
Tadeusz Fułek