Weź idź, rozśmieszasz mnie
Po zeszłotygodniowym tekście zacząłem się usilnie zastanawiać nad tym nieszczęsnym polskim humorem. Ponarzekałem sobie i powybrzydzałem, ale potem zacząłem myśleć, co tak naprawdę mnie śmieszy, co śmieszy moich znajomych? Zacząłem więc wypisywać wszystko, co rozśmieszyło mnie w ostatnim czasie, żeby sobie z góry popatrzeć na to i zobaczyć, czy coś mi to powie. Myślę, że należałoby nawet wprowadzić taką listę, jako obowiązkowy test dla wszystkich, którzy ubiegają się o stanowiska państwowe. Bo pamiętajcie – nie można ufać tym, którzy nie mają poczucia humoru.
Wojciech Fułek (rocznik 1957), sopocianin od zawsze i na zawsze. Tadeusz Fułek (rocznik 1986), sopocianin, chwilowo odcięty od morza
Przy sporządzaniu takich list mógłby być problem ze szczerością, bo nie wszyscy gotowi są przyznać się do swoich „guilty pleasures”, ale obnażać się zupełnie też nie ma potrzeby. Ja starałem się być stosunkowo szczery, ale wiadomo jak to jest. Tak więc, jak to zwykło się mówić, zaczynajmy.
Żeby nie ominąć niczego, zacznijmy od przyjaciół łamane na znajomych, czyli żarty sytuacyjne. Co do tego chyba nie ma formuły i śmieszy to co zawsze – przejęzyczenia, zabawne sytuacje, życiowe running jokes (wg zasady: śmieszy nas ten sam motyw od dawna, w różnych konfiguracjach), slapstick, ludzie sami w sobie i zwierzęta (ze wskazaniem na domowe oraz te niezbyt rozgarnięte). W tym zakresie ja chyba lubuję się w żartach słownych, żeby już być szczegółowym.
Jak to już powiedziałem tydzień temu, kabarety odpadają. Jest parę, które mnie rozśmieszą, ale nie oglądam ich zazwyczaj. Komedie nowożytne też niestety skreślam (raz na jakiś czas dla lekkiego rozśmieszenia sięgnę po Bareję, Kondratiuka, czy też coś z Kobielą). Seriale również. Im bardziej z założenia maja być śmieszne, tym są gorsze. Z założenia omijam.
Co mi więc pozostaje z rodzimego naszego poletka? Komiksy i humor obrazkowy najczęściej i najtrafniej potrafi rozśmieszyć – poczynając od mojego ukochanego komiksu Wilq, przez Kozę w Polityce, czy Raczkowskiego w Przekroju, aż po absurdalne i nieznające tabu internetowe paski – Głosy w Mojej Głowie, Duże Ilości Naraz Psów, czy Człowiek Skurwiel. Wielkim byłem fanem animacji Git Produkcji z Kapitanem Bombą na czele, ale ostatnio narasta we mnie sceptycyzm co do ich twórczości. Zorientowałem się, że dużo osób tego typu humor bierze dosłownie i ani myśli zmrużyć do tego oczy, a w takim wypadku robi się to po prostu wulgarne. Sam nie wiem, jak do tego teraz podejść.
Jest jeszcze druga strona polskiego humoru, która narodziła się w ostatnich latach – prześmiewczy, ironiczny i zjadliwy dowcip, który obśmiewa absurdy, lub też wszystko, co ktoś uzna za gorsze. Tutaj przoduje Polsat ze swoimi produkcjami „prosto z życia” i sztandarowymi „Pamiętnikami z wakacji”. W ślad za nim idzie TVN z „Perfekcyjną Panią Domu” i takimi aberracjami jak np. jednosezonowy „Woli i Tysio”. Media prawicowe i konserwatywne są niestety tak smutne, że nawet nie można się z nich śmiać. Czarna dziura ponuractwa.
Prym w naśmiewaniu się pełnią oczywiście przeróżne strony zbierające obrazki, filmiki, gify, screeny i teksty, oraz portale społecznościowe. Jeśli chodzi o procentowe rozłożenie humoru codziennego, to memy, które w ten sposób powstają, pełnią coraz ważniejszą rolę i coraz częściej są głównymi nośnikami żartów.
Na specjalną wzmiankę zasługuje jeszcze kiepska poezja i ogólnie kiepska sztuka. Im gorsza, tym lepsza, o ile stosowana w umiarkowanych dawkach.
Tyle z Polski. A co zza Odry nas rozśmiesza? Trzeba by przeskoczyć kawałek, bo Niemcy to rzadko kiedy bywają śmieszni. Francuzom się zdarza, ale na kontynencie, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, to najczęściej króluje angielski humor (oczywiście wpływa na to znajomość języka). Monty Python jednak odpada – nudzi mnie i męczy. Wolę „Małą Brytanię” i inne dokonania duetu Lucas i Walliams, czasami inne seriale. Seriale zresztą nadają w tej chwili ton temu biznesowi. Królują w tym oczywiście Stany. Nie śledzę na bieżąco wszystkich nowinek, ale teraz namiętnie katuję „The Office”. Przedtem był „Wilfred”, „The Big Bang Theory”, „How I Met Your Mother”, czy „Flight of the Conchords”. Wytrzymuję zazwyczaj do 5/6 sezonu, a później zaczyna mi się nudzić, choć niektóre sitcomy oglądam z przyzwyczajenia i dlatego, że mają format, który idealnie sprawdza się do obiadu (10 min. jedzenia + 10 min. odpoczynku/trawienia).
Stany cenię też za bogatą tradycję stand-upu, który tam ma duży zasięg oddziaływania i nie boi się uderzać we wszystkie możliwe tabu. Ideał – nieodżałowany Bill Hicks.
Uzupełniając trzeba oczywiście dodać internet anglojęzyczny z przebogatymi zbiorami memów, filmików i innego internetowego tałatajstwa. W porównaniu do polskiej sieci, więcej tam dziwnych stron i blogów na wszystkie możliwe tematy – od absurdalnych po odrażające. Już sam Reddit i 4Chan mogą zapewnić rozrywki na cały dzień.
To by było na tyle, jeśli chodzi o moje poczucie humoru. Mam nadzieję, że niczego nie pominąłem. Ktoś już jakieś wnioski, czy przemyślenia na temat listy ma?
Od pamiętnego skeczu „Ucz się Jasiu, ucz”, w którym Pan Majster instruował Jasia, jak należy podchodzić do dowcipów i tego, co nas powinno śmieszyć, minęło pół wieku. Czy coś się zmieniło od tego czasu w naszej zbiorowej mentalności, czy też nadal ktoś musi nam ciągle podkreślać legendarnym wężykiem to, co ma nas – podobno – śmieszyć?
„Jako naród my som dobre, jako społeczeństwo – nie…” – śpiewał kiedyś Andrzej Garczarek. Czy jako naród wciąż jesteśmy zatem tak samo śmiertelnie poważni i nie wykazujemy się poczuciem humoru? Czy odłożyły się w nas kolejnymi pokładami rozbiory, przegrane powstania, więzienia, wojny, wywózki, zsyłki i inne nieszczęścia? Czy jako naród potrafimy się zmobilizować i zjednoczyć tylko w chwilach przełomowych, ale kiedy przychodzi do tego, aby wyśmiać własne wady i przywary, obrażamy się śmiertelnie na rzeczywistość i jej prześmiewców? Czy dlatego słynne PRL-owskie „ja ci wyprostuję ten uśmiech!” nie pozwala nam do dziś zdrowo pośmiać się z nas samych? A może wciąż tkwi w nas gogolowskie przesłanie i sami nie wiemy, że wciąż się z siebie śmiejemy?
Kiedyś, w czasach słusznie minionych, kabaret był odżywczym oddechem od przesyconej ideologią i polityką codzienności. Obecny praktycznie w podziemiu – piwnicach artystycznych i klubach studenckich, miał posmak zakazanego owocu i dlatego smakował chyba lepiej. W telewizji praktycznie nieobecny (no, może poza Kabaretem Starszych Panów, ale to jednak zupełnie inny rodzaj absurdalnego humoru, który – pozornie – nie miał żadnego odniesienia do socjalistycznej rzeczywistości), pojawiając się raz do roku podczas opolskiego festiwalu. Dozowany oszczędnie i z umiarem, był towarem deficytowym, stąd niezwykła, legendarna wręcz popularność poznańskiego „Tey’a”, wrocławskiej „Elity”, „Salonu Niezależnych” czy „Salonu pod Egidą” w ich najlepszych latach. Opowieści o tym, jak lubili tam bywać i pośmiać się nawet partyjni władcy obiegały cały kraj. Ale to już lata 70-te, bo Władysław Gomułka na pewno nie należał do osób, mających poczucie humoru. Bolesław Bierut tym bardziej, skoro za jego rządów można było trafić – wzorem dobrze ugruntowanych standardów miłującego pokój i ludzi pracy bratniego narodu radzieckiego - do aresztu nawet za opowiadanie politycznych dowcipów. Poluzowanie politycznego gorsetu i częściowe otworzenie granic za Edwarda Gierka poskutkowało również niewątpliwie uwolnieniem się nowego, satyrycznego sposobu postrzegania polskiej rzeczywistości i „falą uderzeniową” kolejnego pokolenia polskich kabareciarzy. A funkcjonowanie oficjalnej cenzury na polski kabaret i jego twórców wpłynęło w tamtym czasie wręcz pobudzająco, zmuszając autorów do ukrywania właściwych treści „pomiędzy wierszami”, a odbiorców – do zabawy w ich wspólne odkrywanie. Mam wrażenie, że te najlepsze teksty i skecze w dużej mierze były pewną kpiną z cenzury, dążąc do takiej wysublimowanej formy, której cenzor nie będzie mógł zakwestionować, a słuchacze oraz widzowie i tak doskonale będą wiedzieć, o co chodzi w tej zabawie. Doskonałym przykładem było pamiętne radiowe „60 minut na godzinę”, w którym Jacek Fedorowicz w żywe uszy i bezkarnie kpił z partyjnych aparatczyków i jedynie słusznego ustroju, a cenzura bezradnie rozkładała ręce, nie potrafiąc doszukać się w drukowanych scenariuszach wywrotowych treści.
Z czego dziś śmieją się Polacy? Z sitcomów, gdzie podkładany z taśmy śmiech sugeruje nam, że powinniśmy w odpowiednim miejscu zarechotać? Z eksploatowanych do granic wytrzymałości powtórek kabaretowych spędów? Z kabaretowych posiedzeń rządu z premierem Robertem Górskim (nota bene, i w tym przypadku wykreowana kabaretowa rzeczywistość niebezpiecznie zbliżyła się życia, skoro mówi się, że ta wymyślona parodia czasami przypomina realne posiedzenia gabinetu premiera Tuska)? Z piosenek Artura Andrusa? Z monologów i zapowiedzi Piotra Bałtroczyka, najbardziej rozchwytywanego w tej chwili polskiego konferansjera?
Podobnie, jak mój rodzinny partner, z którym co tydzień wiosłujemy na tym wirtualnym akwenie, ja też lubuję się w angielskim poczuciu humoru, choć chyba nieco bardziej czuję się związany z tradycją Monthy Pytona i jego testamentem „głupich kroków”. Ale np. prześmiewczy „Żywot Briana” mógł powstać chyba tylko w angielskich „oparach absurdu”, bo u nas jego autorów zapewne by wyklęto. Religijny (ale przecież również i polityczny) fundamentalizm (każdej wiary i ideologii) na pewno nie sprzyja żartom z rzeczy i osób, uważanych według pewnych grup za nietykalne i święte. Trochę się to jednak kłóci z obrazem np. Jana Pawła II, który poczuciem humoru, zwłaszcza na własny temat, był na pewno obdarzony. Umiejętność dostrzegania własnych przywar i ułomności oraz wyśmiewania ich, nawet na swoim przykładzie, to niestety rzadkość. Poczucie humoru mam, jak mawia mój przyjaciel, ale oszczędzam je na czarną godzinę.
Pan Majster nauczał Jasia: „zostaw takie bardziej niedomówienie na koniec”. Zostawiam. Ale bez wężyka chyba się jednak nie obejdzie.