Reklama.
Raport wskazuje też szereg innych ułomności, nieprawidłowości i bolączek codziennego samorządowego życia, postulując pilne podjęcia działań reformatorskich i naprawczych. „Jeśli nic nie zrobimy, to będzie dalej postępowało patologizowanie się samorządności terytorialnej w Polsce” – alarmuje prof. Hausner. Jego raport zdiagnozował m.in. „dysfunkcję autokratyczną”, polegającą na „stopniowym osłabianiu demokracji samorządowej, które prowadzi do całkowitego pozbawienia radnych na funkcjonowanie urzędu”. To faktycznie – moim zdaniem – realne zagrożenie, któremu częściowo mogłoby zapobiec np. wprowadzenie kadencyjności burmistrzów, wójtów i prezydentów, której jestem gorącym zwolennikiem. Upartyjnienie samorządów nie sprzyja jednak takim prostym rozwiązaniom, bo jaka partia z własnej woli pozbędzie się politycznych, administracyjnych i finansowych wpływów tam, gdzie je może mieć? Skoro jednak taki model doskonale sprawdził się na poziomie najwyższym (Prezydent RP może przecież pełnić swoją funkcję maksymalnie 2 kadencje po 5 lat), dlaczego nie przenieść go zatem do samorządów, uniezależniając również w ten sposób wybory na radnych od wyborów na prezydenta i burmistrza, które przypadałyby w innym terminie? Czy nie uzdrowiłoby to, chociaż trochę, relacji samorządowych na linii prezydent-rada, niejako wymuszając systemowo bliższą współpracę i współdziałanie? 10 lat to dla burmistrza chyba wystarczająco długi okres na realizację własnego programu, obietnic, planów i zamierzeń, a radni uwolnieni zostaliby w ten sposób od bezpośredniego „uzależnienia”, również wyborczego od władzy wykonawczej. Jestem również przekonany, iż wprowadzenie kadencyjności wprowadziłoby ożywczy obywatelski powiew do naszych samorządów, w których powinni przecież dominować autentyczni społecznicy, wsłuchujący się w głos mieszkańców, a nie „zakładnicy” swoich politycznych poglądów i ugrupowań.
Nie oszukujmy się, daleko nam jeszcze do prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego, w którym samorządowa władza chętnie podzieliłaby się swoimi kompetencjami bezpośrednio z mieszkańcami. Niestety, dla wielu samorządowców, pojęcie „mieszkańca” wciąż nie oznacza automatycznie „obywatela”, co raczej enigmatycznego „wyborcę”, czy jeszcze bardziej nieokreślony „elektorat”, który trzeba „pozyskać” czy „zdobyć” w trakcie wyborów, ale już bezpośrednio po nich – najlepiej, żeby pozostawił on pełną, najchętniej autokratyczną władzę temu, który te wybory wygrał.
Wprowadzony w Sopocie – mimo wielu oporów i pewnego muru niechęci – budżet obywatelski to pierwszy, niedoskonały jeszcze krok do powolnego odzyskiwania podmiotowości obywatelskiej mieszkańców. Sopot okazał się w Polsce pionierem takiego rozwiązania, które już wprowadziły – naszym wzorem - kolejne miasta. Ale to dopiero początek ogólnopolskiej batalii o prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, którego aktywność nie ogranicza się do postawienia krzyżyka na kartce wyborczej raz na 4 lata.
Wojciech Fułek
Jak to kto? Ja przecież!
Wbrew przekonaniom mojego współfelietonisty i ojca jednocześnie (gratulacje dla tych, którzy po nazwisku zgadli), grupa tzw. „młodych”, do której jeszcze się chyba zaliczam, sprawy lokalne i samorządowe traktuje całkiem serio. Śmiałbym stwierdzić nawet, że w tym małym wycinku Polski, który do nas należy, to sprawy lokalne i aktywność lokalna o wiele bardziej są istotne niźli to, co dzieje się na szczeblu krajowym.
Polityka krajowa (przynajmniej jeszcze do niedawna) zajmuje moją uwagę bardziej niż bym chciał, ale na szczęście nie dotyka mnie osobiście w żaden sposób. Nie ułatwia mi życia, ale też go nie utrudnia – kłótnie kłótniami, obelgi w parlamencie obelgami, oburzenie oburzeniem, ale na mnie nijak to nie wpływa. Nikt jeszcze nie wprowadził żadnej ustawy, która by jakkolwiek ograniczała moją żywotność i aktywność. Co prawda zaniedbania w infrastrukturze i w rozwoju Polski są całkiem znaczące, ale nie jest to coś, co spędza mi sen z powiek. Co innego lokalna polityka. A nawet nie polityka, bo, jak to mówi mój wzmiankowany wcześniej rodziciel, „nie ma żadnej polityki w studzience ściekowej”. Jest tylko aktywność na poziomie lokalnej społeczności. Aktywność i dbałość o to, żeby chodnik był równy, ścieżka rowerowa inteligentnie wytyczona, monitoring tam, gdzie jest niezbędny, strefa parkowania tak wyznaczona, żeby dało się przejść i dało się też parkować, oraz żeby zabudowa przestrzenna jakiś fason trzymała. To już mnie dotyka i obchodzi o wiele bardziej niż przepychanki parlamentarne i radosne błotem rzucanie lub po plecach klepanie między państwem parlamentarzystami.
Działalność lokalnych samorządowców o wiele bardziej zajmującym jest przedmiotem, bo to na stopniu lokalnym najczęściej czuję się zlewany i ignorowany. Banalne banały są to, jak powiedział mistrz Yoda, ale jeśli chcę, to telewizji i internetu mogę nie włączać i gazet nie czytać, ale i tak będę widział blok naprzeciwko pomalowany w pisklęcą żółć z krwistą kreską pośrodku (to akurat sprawa spółdzielni, jeśli mam być sprawiedliwy) i otrę się 3 razy o śmierć jadąc źle zaplanowanymi ścieżkami rowerowymi do pracy (ale to już w 100% leży w gestii miasta).
Inna sprawa, że najczęściej czuję się jak natrętna i namolna mucha, kiedy wspomnę, że fajnie by było mieć śmietniki do segregacji. „Eh, ci młodzi! – przychodzą ze swoimi pomysłami z kosmosu i nigdy nie wiadomo, czego by jeszcze chcieli?!”. Chyba byśmy chcieli żyć wygodnie, a nie pod dyktat przyzwyczajeń, które w większości sięgają poprzedniego ustroju, więc trudno je traktować jako szczyt pomyślunku. Tak się składa, że są na świecie miejsca, gdzie ktoś już pewne sprawy przemyślał i wystarczy wprowadzić parę drobnych innowacji i zmienić lekko przyzwyczajenia, żeby wszystkim nam się żyło wygodniej. Tylko o zmienianie złych przyzwyczajeń chodzi – nikt tutaj nie wymaga żadnych szerszych deklaracji.
Jeszcze inna sprawa, że zarabiam grosze, pracuję dużo i nie mam konkretnych planów związanych z aktualnym miejsce zamieszkania, trudno mnie więc traktować jako istotnego członka lokalnej wspólnoty. Nie jestem statecznym obywatelem, który rutynowo wykonuje swoją pracę, a potem może spokojnie zająć się kwestią parku pod blokiem i krzywej studzienki kanalizacyjnej. Nie mam zbyt wiele czasu na śledzenie sesji rady miasta czy dzielnicy, choć z chęcią bym jakoś uczestniczył w życiu lokalnym. Niestety na chęciach się najczęściej kończy, bo zazwyczaj nie wiadomo nawet od czego zacząć. Struktury samorządowe rzadko kiedy są przejrzyste i łatwo dostępne. Jakoś nie zachęca to do aktywności. Chyba że jest się zadeklarowanym społecznikiem lub członkiem jakiejś partii.
No i ostatnia sprawa. Kwestia umiejscowienia studzienki kanalizacyjnej naprawdę nie musi być uzasadniania zapatrywaniami światopoglądowymi czy politycznymi. Słowo honoru.
Tadeusz Fułek