Pamięć pokoleń?
Wojciech Fułek (rocznik 1957), sopocianin od zawsze i na zawsze. Tadeusz Fułek (rocznik 1986), sopocianin, chwilowo odcięty od morza
Zmaszerowałem ostatnio kawałek Puszczy Kampinoskiej. Nie całą, na razie jeden szlak tylko. I ze zdziwieniem odkryłem, że Puszcza niewiele się różni od sąsiadującej Warszawy. Jedyna różnica tkwi w kolorze i w ilości ludzi. W Warszawie tablice pamiątkowe co krok i szaro i ludzie, a w Puszczy Kampinoskiej tablice pamiątkowe co krok i zielono i nie ma ludzi.
Porządną dawkę historii otrzymałem po tej wizycie, skojarzyłem fakty. Całkiem logiczne, że jak powstanie, to uciekamy w las i tam się chowamy i knujemy. Więc co powstanie Polak (Warszawiak) biegł do Puszczy i tam knuł. I teraz cała Puszcza to jeden wielki pomnik historii. Pomnik tych co się chowali, knuli i dzielnie walczyli, a potem ginęli i to, niestety, najczęściej masowo.
Na trasie, którą szedłem (zaledwie jedną z pięciu tras dostępnych), spotkałem niezliczone mnóstwo małych kapliczek, 2 cmentarze, jedno muzeum, 3 albo 4 pomniki, jedną Sosnę Powstańców 1863 oraz jeden Dąb Powstańców 1863. Przekrój tematów sięgał od Powstania Listopadowego, przez Styczniowe, odzyskanie niepodległości, wojnę, Powstanie Warszawskie i obozy pracy dla Żydów. Przy każdym pomniku, czy miejscu pamięci stała tablica, która w szalenie wyszukany sposób opowiadała o „ciepłych wspomnieniach każdego Polaka na myśl o tych tragicznych wydarzeniach” itp., itd. A wśród tego ani żywej duszy, tylko sobie gazyliony komarów brzęczą i zaskrońce śmigają całkiem bystro (taaaakiego widziałem).
Cóż było robić? Pooglądałem, pooglądałem, poczytałem, wspomniałem i nawet wyobraziłem sobie tych dyndających na sośnie młodych chłopaków, których za Polskość większą niż dozwolona Rosjanie wieszali – opisy na tablicach aż tak barwne były. Mijając jednak Sosnę Powstańców 1863 naszło mnie zwątpienie. Początkowo nawet nie zauważyłem, że tam stoi sosna. Rosną 3 olbrzymie krzyże, głaz stoi, ale sosny jakoś nie widać. Ale jest – pół leży z tyłu, podparta kawałkiem drewna. Zawaliła się bidulka już dobre 30 lat temu. I co zrobić z taką sosną? Ktoś ją ratować próbował i ją tak na wpół położył – wiadomo, że leży, ale jeszcze nie leży. To w końcu leży czy nie? I jak długo będzie na wpół leżeć, a kiedy będzie się mogła spokojnie położyć? Czy ktoś grzyby z niej zeskrobuje, żeby się nie rozpadła?
Pamięć historyczna rzeczą niezmiernie ważną. Nawet jeśli krytykuje się martyrologię, to pamiętać należy. Pytanie tylko jak długo pamiętać? Jak długo tę sosnę podtrzymywać będą? Historia idzie do przodu (wbrew niektórym, którzy widzą już jej koniec), życie się dzieje wokół, nowsze wydarzenia, bardziej do ludzi przemawiające, zastępują starsze. Ale martwe sosny stoją jak kraj długi i szeroki. Proszę mnie źle nie zrozumieć – nie propaguję tutaj wymazywania historii i zapominania. Po prostu zastanawiam się głośno, jak długo pamięć żyje w narodzie? Jak długo historia jest w stanie mówić do ludzi w sposób, w który zrozumieją? W którym momencie urywa się nić między teraźniejszością a przeszłymi wydarzeniami na tyle, że stają się one tylko suchym zapisem w podręcznikach i paroma pamiątkami w muzeach? Jakoś pamięć Polaka sięga co najwyżej któregoś powstania w którym walczył któryś tam dziadek. A czemu nie jeszcze wcześniej, kiedy jakieś wojny wygrywaliśmy? A może by porzucić tamte historie i skupić się na bliższych, XX-wiecznych, o których możemy usłyszeć jeszcze z pierwszej ręki?
W tym momencie jakoś nie do końca rozumiem, czemu służy reanimowanie biednej, martwej dawno sosny, żeby wyglądała na choć trochę żywą. Wyjmowanie pojedynczych zdarzeń z historii nie daje pełnego obrazu, tak samo jak wyjmowanie zdań z kontekstu nie daje zrozumienia. Może pewne rzeczy mają swoją datę ważności? Z tego co pamiętam to w Gdańsku nikt już nie roztrząsa Rzezi Gdańska. A takie wydarzenie też miało miejsce.
„My Polacy, wolne ptacy…”
Tym razem zacznę patetycznie, na najwyższych rejestrach: jestem dumny, z tego że jestem Polakiem i nie potrafię sobie wyobrazić codziennego życia gdziekolwiek poza Polską. Nie potrafiłbym też pisać w żadnym innym języku. Mój najmłodszy syn swoje piosenki pisze już po angielsku. Znak czasów? Nie zamieniłbym się z nim, ale czasami po cichu trochę mu nawet zazdroszczę. Dlatego, że moje dziedzictwo i mój język często mnie uwiera i rani. Te, zapewne nie tylko moje – rozdarcie i rozterki - trafnie spuentował kiedyś w jednym z rysunków Andrzej Mleczko, na którym pada niezwykle trafne stwierdzenie: „Jesteśmy narodem wybranym - tylko jeszcze nikt nie wie, do czego!”
Czy bardzo zmieniliśmy się przez te wszystkie lata, żyjąc jako naród na skraju jednego imperium i beznadziejnie kochając inne? Czy to nasza zbiorowa pamięć ocaliła nas przed ostateczną zagładą? Czy i jak zmieniły naszą zbiorową mentalność przegrane powstania, zabory i zsyłki? Czy wolny polski duch ocalał przez lata socjalistycznej indoktrynacji? Czy też raczej doświadczenia kilku stuleci sponiewierały nasz narodowy kręgosłup na tyle, że Polacy nieodwołalnie i nieodwracalnie dzielą się dziś na tych „prawdziwych” i tych „podrabianych”, którzy Polakami nie mają prawa być nazywani? I czy ma na to wpływ nasza „pamięć historyczna”, cokolwiek to znaczy? A jeśli ktoś stoi sobie gdzieś pośrodku tego nieuchronnego podziału? Do której grupy zostanie wówczas zaliczony i jak (a także przez kogo?) ze swoich poglądów i swojej pamięci rozliczony?
Do tych kilku zdań z łopoczącym biało-czerwonym sztandarem w tle i białym orłem w koronie na nieboskłonie (nawet rym patriotyczny nagle sam się objawił), skłoniły mnie dziś felieton Tadeusza z jednej strony, z drugiej zaś - nieco niespodziewanie i paradoksalnie -spostrzeżenia polityka z innej epoki, który przyjacielem Polaków na pewno nie był. Otto Eduard Leopold von Bismarck – premier Prus, Żelazny Kanclerz – pierwszy w historii Rzeszy, ten któremu Niemcy zawdzięczają zjednoczenie, a pracownicy najemni – system emerytalny. Ten sam, który w liście do swojej siostry napisał: „Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili. Mam wielką litość dla ich położenia, ale jeżeli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić.”
Z drugiej strony trudno się z Bismarckiem nie zgodzić, kiedy diagnozował naszą mentalność polityczną w sposób następujący: „Polacy są poetami w polityce, a politykami w poezji”. Ale co mógł mieć na myśli Bismarck, mówiąc przy innej okazji: „Dajcie Polakom rządzić, a sami się wykończą”? Zbyt szybko zapomnieliśmy chyba o naukach Bismarcka. Może dlatego, że nie reprezentują polskiego punktu widzenia?
Jaki stąd wniosek? Może rzeczywiście rozumienia i uprawiania polityki, a przede wszystkim skuteczności Polacy powinni się zatem uczyć od najlepszych w tym zawodzie - nawet (a może zwłaszcza) Bismarcka, którego zawsze stać było na „luksus własnego zdania”, także wobec niemieckiego cesarza? Może dlatego, że – jak sam stwierdził – „sama natura sprawiła, że zostałem politykiem. Urodziłem się bowiem 1 kwietnia”. I jeszcze to: „Nigdy się tyle nie kłamie jak przed wyborami…”, bo „polityka psuje charakter”. Nawet wtedy, kiedy „jest sztuką tego co możliwe, a nauką tego, co relatywne”. Może warto zapamiętać również tę lekcję?
Tylko dlaczego te nauki pobieramy zawsze od innych? Bo pamięć mamy krótką?
Wojciech Fułek