W oficjalnych materiałach rząd podaje, iż jednym z jego największych sukcesów było rozpoczęcie prac nad reformą deregulacyjną. Zawody, do których dostęp jest obecnie blokowany przez samorządy zawodowe i wąskie grupy interesów mają w założeniu stać się otwarte dla młodych i zdolnych absolwentów polskich uczelni. Niestety należy wyraźnie stwierdzić, iż propozycje określane w kręgach rządowych jako „wielka deregulacja” są tylko i wyłącznie „wielką fikcją”.
Liberał, polityk, poseł. Doktor filozofii, kiedyś przedsiębiorca
Nie ulega wątpliwości, iż deregulacja jest potrzebna. O tym, czy dana osoba może wykonywać określony zawód decydować powinna jej wiedza i umiejętności, nie zaś świstek papieru wydany przez grupę starszych panów reprezentujących korporację zawodową. Niech każdy czytelnik portalu natemat.pl odpowie sobie na pytanie, czy wolałby oddać się lekturze felietonów napisanych przez dziennikarza, który ma „lekkie pióro”, czy też może życzyłby sobie tego, by do zawodu dopuszczane były tylko takie osoby, które zdały egzamin testowy sporządzony przez Naczelną Radą Dziennikarzy, a następnie odbyły obowiązkowe szkolenie z historii dziennikarstwa, jak również ukończyły aplikację i asesurę pod okiem np. redaktor Ewy Stankiewicz.
Oczywiście pomysł ustanowienia organu w rodzaju Naczelnej Rady Dziennikarzy każdy uzna za absurd. Jednakże fakt, iż dostęp do ok. 300 zawodów jest obecnie w Polsce regulowany na podobnej zasadzie nie wywołuje już – co dziwne – podobnego oburzenia. Tymczasem sztuczne ograniczanie dostępu do wykonywania niektórych zawodów powoduje, iż osoby, które mają prawdziwy talent – wskutek decyzji tej czy innej korporacji – są często pozbawione możliwości pracy w „szytym na ich miarę” zawodzie. Ponadto, w związku z tym, że mniej osób jest dopuszczanych do wykonywania określonej profesji, ceny usług są znacznie wyższe, czego zapewne doświadczyli wszyscy, którzy choć raz w życiu korzystali z pomocy notariusza.
Reakcją na obecne przeregulowanie dostępu do zawodów miały być propozycje zmian w ustawach opracowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Po pewnych nieśmiałych działaniach podjętych w ramach „pierwszej transzy deregulacyjnej”, projekt „drugiej transzy deregulacyjnej” miał zawierać propozycję otwarcia dostępu do blisko stu zawodów.
Z pewną nadzieją przeczytałem pierwsze słowa uzasadnienia projektu rządowego, w którym było napisane, iż zostaną zniesione bariery w dostępie do 91 profesji. Problem w tym, że po gruntownej lekturze projektu ustawy zrozumiałem, iż rząd nie otwiera dostępu nawet do 9,1 zawodów, zaś zamiast poważnej reformy zaproponowano jedynie żonglerkę statystyką.
Przykładowo, 7 deregulowanych zawodów to zawody związane z prowadzeniem ruchu na liniach metra. Są to takie zawody jak np.: dyspozytor ruchu metra, dyżurny ruchu i stacji metra, manewrowy metra, czy monter urządzeń sterowania ruchem pociągów metra.
Wprawdzie w całej Polsce jest tylko jedna linia metra, zaś reguły w zakresie dostępu do zawodów związanych z zarządzaniem ruchem metra w żaden sposób się nie zmienią, a jedynie zostaną przeniesione z jednego rozporządzenia do innego zarządzenia, to i tak rząd może do swoich statystyk doliczyć siedem zderegulowanych zawodów.
W podobny sposób rząd potraktował zawód nurka, który został który został policzony jako 8 odrębnych zawodów. Te zawody to: nurek I klasy, nurek II klasy, nurek III klasy, nurek saturowany itd. Długo można byłoby jeszcze wymieniać przykłady zastosowanych przez rząd PR-owskich sztuczek. Wszystkim zainteresowanym polecam lekturę „drugiej ustawy deregulacyjnej”, która w wielu fragmentach jest „komedią deregulacji” i ośmieszeniem tej skądinąd słusznej idei. Wątpię bowiem, by Donald Tusk poważnie myślał o tym, by ponad dwóm milionom bezrobotnych Polaków zaproponować pracę w warszawskim metrze lub pod wodami Bałtyku.