
„Edyp, nie wiedząc o tym, zmaga się z siłami, które przyglądają się nam z zaświatów. W chwili urodzin Edypa zastawiają na niego sidła(…)”
REKLAMA
W ubiegłą sobotę (27 kwietnia) Teatr Wielki w Poznaniu wystawił trzecią w tym sezonie premierę, po „Cyganerii” Pucciniego i „Jasiu i Małgosi” Humperdincka przyszedł czas na wieczór poświęcony dziełom Igora Strawińskiego operze „Król Edyp” oraz baletowi „Święto Wiosny”. Mimo niepodważalnej wartości artystycznej baletu Strawińskiego, skupię się wyłącznie na operze, gdyż ta jest mi najbliższa. Poza tym uważam, że właśnie poznańska realizacja „Króla Edypa” może sprowokować ciekawą dyskusję, dotyczącą zarówno jej oceny, jak i stawiania pytań oto jakim językiem opowiadać dzieło stworzone przed blisko stoma laty, które zaś wykorzystuje tekst obecny w kulturze od czasów antyku.
Tragiczne fatum, miłość, wstyd i pożądanie, tak najkrócej można zreferować treść opery-oratorium Igora Strawińskiego. Myślę, że przytoczony wyżej cytat z początku pierwszego aktu jest zasadniczym wątkiem całej opery, wszystko co poza nim jest poboczne. Zdaje się, że właśnie idea ukazania tragizmu postaci króla Teb, była główną jaka przyświecała reżyserowi spektaklu Jackowi Przybyłowiczowi. Taki pomysł jawi mi się jako absolutnie szczęśliwy co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze ściśle nakreśla oś problemową spektaklu, zapobiegając nadmiernemu rozwarstwieniu historii, po drugie w pełni koresponduje z zamysłem Strawińskiego, który chciał wyrazić pesymistyczne poczucie ludzkiego przeznaczenia, które jest (a może nawet musi być?) tragiczne.
Jacek Przybyłowicz wbrew zamysłom rosyjskiego kompozytora, postanowił zdynamizować akcję sceniczną, nie ma więc mowy o absolutnej statyczności, ani o mieszkaniu postaci w kostiumach i maskach. I tutaj rodzi się pierwszy problem, o ile „wprawienie w ruch” Edypa i Jokasty wpływa pozytywnie na całość, o tyle wprowadzenie na scenę tancerzy jest już dyskusyjne. Grupa tancerzy spełnia podwójną funkcję, pierwsza to dopowiadanie i komentowanie treści libretta, druga bardziej utylitarna polega na przemieszczaniu elementów scenografii, jak chociażby królewskich tronów. Nie jestem przekonany o przyjęciu takich rozwiązań za słuszne, a przynajmniej w takim kształcie. Taniec moim zdaniem burzy skondensowaną dramaturgię scen, odrywając uwagę widza od najistotniejszych wydarzeń na scenie, poza tym verbum choro nie wnosi niczego więcej, a jedynie potęguje treść wydarzeń. A zatem sądzę, że taniec w tym spektaklu jest pewnym przeładowaniem, którego można było uniknąć.
Jest też kilka filipinek, które moim zdaniem nie powinny się pojawić w tym spektaklu. Myślę chociażby o pokazywaniu tabliczek z napisami w kierunku publiczności, po pierwsze to trochę w stylu dell’arte, a po drugie zupełnie niepotrzebne, bowiem te same treści padają z ust śpiewaków. W drugim akcie kiedy dowiadujemy się o zbrodni Edypa, której dopuścił się na własnym ojcu, pojawia się symbol rozstaju trzech dróg, gdzie doszło do mordu. W spektaklu Jacka Przybyłowicza jest to symbolicznie zaznaczone poprzez użycie trzech biało-czerwonych taśm, które trzymane przez tancerzy, przecinają się w jednym punkcie. Pomysł niby dobry, ale niezbyt oryginalny. Podobne rozwiązanie przyjęła Julie Taylor w legendarnej już dziś produkcji „Króla Edypa” z Jessye Norman z 1993 roku.
Przyczepiłbym się także do pewnej niepotrzebnej dosłowności gestu. W finale pierwszego aktu trwa rozmowa Edypa i Terezjasza, który jest niewidomy. Fakt kalectwa Terezjasza został moim zdaniem nadmiernie uwypuklony i nie bardzo wiem, czemu miało to służyć?
Tyle uwag natury ogólnej.
Tragiczne fatum, miłość, wstyd i pożądanie, tak najkrócej można zreferować treść opery-oratorium Igora Strawińskiego. Myślę, że przytoczony wyżej cytat z początku pierwszego aktu jest zasadniczym wątkiem całej opery, wszystko co poza nim jest poboczne. Zdaje się, że właśnie idea ukazania tragizmu postaci króla Teb, była główną jaka przyświecała reżyserowi spektaklu Jackowi Przybyłowiczowi. Taki pomysł jawi mi się jako absolutnie szczęśliwy co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze ściśle nakreśla oś problemową spektaklu, zapobiegając nadmiernemu rozwarstwieniu historii, po drugie w pełni koresponduje z zamysłem Strawińskiego, który chciał wyrazić pesymistyczne poczucie ludzkiego przeznaczenia, które jest (a może nawet musi być?) tragiczne.
Jacek Przybyłowicz wbrew zamysłom rosyjskiego kompozytora, postanowił zdynamizować akcję sceniczną, nie ma więc mowy o absolutnej statyczności, ani o mieszkaniu postaci w kostiumach i maskach. I tutaj rodzi się pierwszy problem, o ile „wprawienie w ruch” Edypa i Jokasty wpływa pozytywnie na całość, o tyle wprowadzenie na scenę tancerzy jest już dyskusyjne. Grupa tancerzy spełnia podwójną funkcję, pierwsza to dopowiadanie i komentowanie treści libretta, druga bardziej utylitarna polega na przemieszczaniu elementów scenografii, jak chociażby królewskich tronów. Nie jestem przekonany o przyjęciu takich rozwiązań za słuszne, a przynajmniej w takim kształcie. Taniec moim zdaniem burzy skondensowaną dramaturgię scen, odrywając uwagę widza od najistotniejszych wydarzeń na scenie, poza tym verbum choro nie wnosi niczego więcej, a jedynie potęguje treść wydarzeń. A zatem sądzę, że taniec w tym spektaklu jest pewnym przeładowaniem, którego można było uniknąć.
Jest też kilka filipinek, które moim zdaniem nie powinny się pojawić w tym spektaklu. Myślę chociażby o pokazywaniu tabliczek z napisami w kierunku publiczności, po pierwsze to trochę w stylu dell’arte, a po drugie zupełnie niepotrzebne, bowiem te same treści padają z ust śpiewaków. W drugim akcie kiedy dowiadujemy się o zbrodni Edypa, której dopuścił się na własnym ojcu, pojawia się symbol rozstaju trzech dróg, gdzie doszło do mordu. W spektaklu Jacka Przybyłowicza jest to symbolicznie zaznaczone poprzez użycie trzech biało-czerwonych taśm, które trzymane przez tancerzy, przecinają się w jednym punkcie. Pomysł niby dobry, ale niezbyt oryginalny. Podobne rozwiązanie przyjęła Julie Taylor w legendarnej już dziś produkcji „Króla Edypa” z Jessye Norman z 1993 roku.
Przyczepiłbym się także do pewnej niepotrzebnej dosłowności gestu. W finale pierwszego aktu trwa rozmowa Edypa i Terezjasza, który jest niewidomy. Fakt kalectwa Terezjasza został moim zdaniem nadmiernie uwypuklony i nie bardzo wiem, czemu miało to służyć?
Tyle uwag natury ogólnej.
Czymś co bardzo mnie zainteresowało, było budowanie postaci przez odtwórców głównej pary bohaterów Jacka Laszczkowskigo ( Edyp) i Agnieszkę Zwierko (Jokasta). Laszczkowski nie bał się uderzyć w stronę emocjonalną, co było strzałem w dziesiątkę. Jego Edyp jest poddawany nieustannej wiwisekcji uczuć i emocji, które wyraża prosto i z największym autentyzmem. Połączenie przejmującego śpiewu, gestu i bardzo przemyślanej mimiki dało zadowalające efekty. Sam śpiew tenora był niezwykle czarowny i pochłaniał uwagę bez reszty, wpływ na to miała znakomita intonacja oraz czułość dynamiki. A nade wszystko porywała barwa, która szczęśliwie nie jest gładka i jasna (jak to często u tenorów bywa), tenor Jacka Laszczkowskiego jest raczej ciemny i nieco chrypliwy, co szczególnie predestynuje go do śpiewania partii takich jak Edyp. Jacek Laszczkowski to niewątpliwie największy bohater tego spektaklu, artysta odważny i bardzo ciekawy, słowem Król Edyp z krwi i kości!
Bardzo dobrym pomysłem było obsadzenie Agnieszki Zwierko w roli Jokasty. Trudno sobie wyobrazić, aby spośród polskich śpiewaczek ( z wyjątkiem Ewy Podleś) ktoś mógł równie dobrze wykonać partię nieszczęsnej królowej. Jest to partia w której dramatyczny mezzosopran Zwierko brzmi idealnie. To co najbardziej fascynuje w głosie Agnieszki Zwierko, to intensywnie skupiona ciemna barwa dolnych rejestrów oraz bardzo wyrazista i w sumie rozległa średnica. Stąd korespondencja między śpiewem Edypa i Jokasty, siłą rzeczy musiała powodować dobre połączenie. A przy tym ogromna technika wokalna, która budzi wielkie uznanie. Agnieszka Zwierko posiada umiejętność silnego osadzania dźwięku, dzięki czemu artystka unika nadmiernej wibracji, co następnie daje jej swobodę śpiewania długich nut i artykulacyjną swobodę. Zwierko zarysowała bardzo oryginalną postać, która nieco egocentrycznie skupia się na swoich uczucia, a mówiąc wprost pożądaniu wobec Edypa. Kiedy śpiewa o braku wiary w słowa wyroczni, twierdząc że te zawsze kłamią, brzmi w tym jakaś fałszywa nuta, a może strach przed prawdą, której zaczyna się domyślać. Prawdą która zawiedzie ją na ścieżkę samobójczej śmierci. Patrząc na Jokastę Agnieszki Zwierko nie sposób oprzeć się wrażeniu, że samobójstwo było reakcją nie tylko na wstyd, ale także było gestem rozpaczy. Jak tu bowiem dalej żyć, kiedy mężczyzna którego kocha i pożąda okazał się jej rodzonym synem? Kontrast jaki się rodzi między bardzo zmysłową i seksualnie niespokojną kobietą, a widokiem ciała martwej Jokasty na tronie, okrytego czerwonym szalem jest bardzo przejmujący i wzrusza do głębi.
Zaimponował mi także występ Jerzego Mechlińskiego w roki Kreona, który w krótkiej co prawda roli po raz kolejny zaprezentował się od najlepszej strony. Był więc wzburzony, pełen niepokoju co zręcznie odmalował w bardzo esencjonalnym śpiewie i pełnej wigoru grze aktorskiej.
Z ogromnym uznaniem należy także mówić o chórze męskim Teatru Wielkiego, który (jak zwykle!) roztoczył wachlarz pełen najpiękniejszych kolorów i barw. Otwierający pierwszy akt, błagalny chór mieszkańców Teb brzmiał niewiarygodnie dostojnie i uroczyście, natomiast chóralny ustęp żegnający Edypa wydał się bardzo wzruszający, a z drugiej strony pełen smutku.
Od pewnego czasu jestem zaskoczony zwyżkującą tendencją poziomu orkiestry, która tak dobrze jak ostatnimi czasy nie grała już dawno. I tym razem było bardzo przyzwoicie. Pojawiło się co prawda kilka nieczystości, ale to tak naprawdę nic nie znaczące kiksy, które zdarzają się nawet najlepszym. Bardziej niż drobne fałsze przykuwała uwagę rytmiczna dyscyplina i bardzo klarowna artykulacja, którą dało się zauważyć w grze tutti jaki i ustępach bardziej kameralnych. Orkiestrę poprowadził Gabriel Chmura, wielkie brawo Mistrzu za całość!
Spektakl ma niewątpliwe swoje wady, ale z pewnością przyciąga uwagę ascetyczną dekoracją (Petra Korink), która nie przytłacza i stanowi dobre, w pewien sposób uniwersalne tło na którym rozgrywa się cała tragedia. Wielkim atutem premiery byli także znakomici soliści, chór i orkiestra. Reżyseria Jacka Przybyłowicza nie jest doskonała, ale prowokuje do stawiania pytań i dyskusji, a to oznacza że nie jest obojętna widzowi. Myślę, że nie można zapominać o tym, że „Król Edyp” to spektakl debiutancki dla Przybyłowicza, a konia z rzędem temu kto powali Strawińskim publiczność w dniu debiutu. To cholernie trudna materia, która wymaga nie tylko pomysłowości, ale także doświadczenia.
