I znowu piszę! Chyba mi się spodobało. Tatuator, DJ, pisarz i co jeszcze? Świat wciąż mnie zaskakuje, każdy dzień ukazuje coraz to nowsze możliwości, daje nam perspektywy, tylko po nie sięgać, nie bać się, próbować.
Parę tygodni temu, 27-go września, w Tobacco Docks odbyła się kolejna, 15-ta już edycja londyńskiej konwencji tatuażu. Jest to najbardziej prestiżowa impreza branżowa na świecie. Pamiętam jak dziś, jakieś 7 bądź 8 lat temu widziałem ją po raz pierwszy na własne oczy. Młody, dopiero raczkujący tatuator zapatrzony na tych wszystkich „pro”, a właściwie na kilku wybranych, najlepszych, z których chciał brać przykład, dzisiaj dzieli się z wami swoim spostrzeżeniami, nie jako wizytor, ale tatuator, trzeci raz z rzędu zaproszony na to wydarzenie. Tak, to konwencja jedynie na zaproszenie od organizatora.
Zazwyczaj pierwszy dzień konwencji wzbudza we mnie pewnego rodzaju emocje. Nie wiem czy jest to stres, podekscytowanie czy może mix tych dwóch stanów. Heh, stan skupienia! Przeważnie pierwszego dnia jestem rozdrażniony i nad wyraz nieogarnięty. Dobrze, że mam całe zaplecze ludzi, którzy dzielnie mnie wspierają i dbają, żeby wszystko gładko i sprawnie poszło.
Cieszę się, że tym razem obeszło się bez biegunki....
Jesteśmy już na miejscu, pełno tatuatorów, wystawców, każdy próbuje przyozdobić swój kąt jak najlepiej się tylko da. Dobrze, że jest ze mną „A.”, bez niej moja miejscówka wyglądałaby skromnie niczym pizza margherita. Godzina 11.30! Wpuszczają ludzi, zaczyna robić się głośno, a sala wypełnia się miłośnikami tatuażu. Gdzieś tam siedzę sobie w kącie i dyskretnie wypatruję swojego klienta. Widzę, że się zbliża! Ha, jaki ucieszony, widać od razu, że fajny z niego człowiek. Cieszy mnie fakt, że zatwierdził projekt i zaraz zabierzemy się do pracy.
Zazwyczaj po kilku godzinach pracy jestem w stanie ocenić, czy będę zadowolony z efektu... o dziwo byłem!
Dzień skończył się szybko. Zawsze tak jest, jak zasiadam do pracy. Wydaję mi się, że ledwo zacząłem, a tu już trzech godzin nie ma. W ten sam sposób uciekł cały dzień, a my wykonaliśmy 70 procent całego projektu.
Sobota, dzień drugi konwencji, właściwie to mój ostatni. Już wcześniej wiedziałem, że nie będę mógł się pojawić w niedzielę, za co chciałbym przeprosić wszystkich, którzy przyszli tam między innymi dla mnie.
Frekwencja dopisała! Zrobiło się tłocznie i ciepło. Można było nawet zauważyć krople potu na moim czole, które regularnie odciągały mnie od pracy. Ehhh – i ta pozycja. Zgięty w pół niczym scyzoryk wisiałem nad nogą mojego klienta. Cieszył mnie fakt, że zbliżamy się ku końcowi.
Nie ma to jak zimne piwo po pracy, należało się jak psu buda.
Zawsze bacznie przyglądam się swoim tatuażom. Z każdej strony, z każdego kąta, w rożnym oświetleniu. Wszystko musi się zgadzać. Widzę, że coraz więcej ludzi zbiera się przy mnie, obserwując dwudniowe wypociny. Cieszę się, słysząc, że im się podoba, że czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Wszystkie te słowa są dla mnie ogromnym wyróżnieniem, nagrodą za 11 godzin pracy. Słysząc to wszystko, masz chęć znów złapać za maszynkę i dziarać, nie patrząc na to, że plecy odmawiają ci posłuszeństwa. Masz tę energię, masz ją od nich.
Sobota jeszcze się nie skończyła. Przyszło kilku znajomych, jest zabawnie. Chodzimy sobie po konwencji zaglądając co robią inni tatuatorzy. Mega poziom w tym roku. Same mocne nazwiska. Jest na czym zawiesić oko! Spotykamy innych tatuatorów. Co tam, jak tam? Pytamy się nawzajem. Każdy dobrze, po staremu. Idziemy dalej.
Konkurs już się zaczął. Pierwsi modele wychodzą na scenę. Muszę przyznać, że poprzeczka sięga żyrandolu. W końcu nikt z przypadku tutaj się nie znalazł. Kategorii tego dnia było kilka. Kategoria: tatuaż czarno szary, kolejno ornament... no i najlepszy tatuaż dnia. Moja praca brana była pod uwagę właśnie w tej ostatniej. Wiedziałem, że mój „pacjent” przeszedł kwalifikacje i wyjdzie na scenę zaprezentować naszą pracę, nie wiedziałem jednak, że wszystko tak pięknie się potoczy.
Kilka spożytych wcześniej piwek dało się we znaki. Trzeba było opróżnić zbiornik, więc udałem się sprawdzić, czy rower wciąż stoi. Stał! :)
Nagle słyszę Gorsky, bądź coś w ten deseń. Lekkie zamieszanie, ludzie patrzą się po sobie, na mnie, znów na siebie i tak w kółko... Znów słyszę Gorsky!!!! Znaczyło to tylko jedno! Mamy to! Nasza praca zdobyła nagrodę! Nagrodę na najgrubszej konwencji na świecie. Dobrze, że wcześniej udałem się do toalety, bo pewnie poleciało by po spodniach.
Wiecie jak to jest, jak psiak cieszy się na widok swojego pana, kiedy wraca do domu po długiej nieobecności? Właśnie tak się czułem, miałem ochotę narobić na dywan! Nie mogło być lepiej! Przepięknie!