Zasadniczy błąd w projekcie ustawy o podatku handlowym polega na tym, że franczyzodawcę redukuje się w nim do roli dostawcy znaku towarowego. To niebezpieczne uproszczenie.
Machina legislacyjna idzie naprzód i, jak pokazały ostatnie miesiące, zatrzymuje się rzadko. Jednym z takich niewielu przypadków była kwestia podatku od sklepów wielkopowierzchniowych, popularnie określanym już mianem podatku od handlu. Danina miała obowiązywać już od stycznia, ale po interwencji niemal wszystkich organizacji branżowych ustawodawca poddał się chwili refleksji.
Intencją rządzącej partii było opodatkowanie sieci handlowych, które od lat skutecznie wypierają z rynku tradycyjny polski handel. Ponieważ unijne przepisy o ochronie konkurencji nie pozwalają na stworzenie podatkowej bazuki strzelającej wyłącznie do niemieckich dyskontów i brytyjskich hipermarketów, trzeba było podejść wroga sposobem. Najpierw postanowiono zabrać się za markety formułując regułę podatkową zawierająca kryterium powierzchni handlowej. Kto sprzedaje w lokalu powyżej 250 m2, ten zapłaci więcej. Szybko jednak głosy z branży uświadomiły pomysłodawcom, że w tak zastawioną pułapkę wpadną też rodzimi przedsiębiorcy. Interwencje organizacji branżowych spowodowały odejście od kryterium powierzchniowego. Zapowiedziano opracowanie koncepcji uzależniającej wysokość podatku od obrotu. Pod koniec stycznia nowy projekt ustawy trafił do sieci. I od razu wzbudził mnóstwo kontrowersji, w centrum których stanęła franczyza. Bo to o nią de facto od początku toczy się rozgrywka.
Polski rynek sklepów spożywczych w dużej części tworzą przedsiębiorcy, którzy zdecydowali się prowadzić swoją działalność pod szyldem rozpoznawalnej sieciowej marki. Większość kupiła licencję franczyzową, bo w pojedynkę nie byłaby w stanie dotrzymać kroku konkurencji w postaci dyskontów i hipermarketów. Wchodząc do sieci, przedsiębiorcy ci zyskali nie tylko prawo do wykorzystywania znaku towarowego, ale również do know-how, szkoleń i, co pewnie najważniejsze, atrakcyjniejszych warunków zatowarowania. Franczyza dla wielu z nich była i jest jedynym sposobem na to, by nawiązać walkę z dużymi.
Niestety, kolejny projekt zmian podatkowych nie tylko nie chroni małych sklepów zrzeszonych pod wspólnym szyldem, ale wprost im zagraża. Dokument napisany jest w bardzo niejasny sposób, co może w przyszłości stanowić otwarte pole manewru dla różnych interpretacji podatkowych – niekoniecznie na korzyść podatnika. Rzecz jednak w czym innym. Już sama definicja franczyzodawcy jest przedziwna i sugeruje, że piszący nie do końca mieli pomysł, jak to biznesowe zjawisko poprawnie określić. W projekcie redukuje się franczyzodawcę do roli dostawcy znaku towarowego. Wydaje się wręcz, że w świetle tych przepisów franczyzodawcą jest tak samo Eurocash, do którego należą NAPRAWDĘ franczyzowe marki, jak abc, Groszek czy Delikatesy Centrum, jak i Jeronimo Martins, właściciel Biedronek, które z franczyzą NIC NIE MAJĄ WSPÓLNEGO. Obie jednak spółki szafują markami, zatem ustawodawca wrzuca je do tego samego worka.
Dlaczego branża podnosi raban, że ustawa zrównuje sieci franczyzowe z własnymi? Podatek nalicza się w ten sposób, że zbiera się obroty ze wszystkich kas rejestrujących sprzedaż w poszczególnych placówkach sprzedażowych, a potem sprawdza się, czy ich łączna wartość przekracza próg 1,5 mln zł miesięcznie. Jeśli tak, to od nadwyżki trzeba odpalić 0,7 proc. Do wartości 300 mln zł, bo powyżej już 1,3 proc. Czyli małe sklepy dostaną po uszach tylko za to, że zrzeszyły się pod znanym szyldem i biorą towar od dużego hurtownika, żeby móc konkurować cenowo z dyskontami. W pojedynkę wspomniane progi podatkowe byłyby dla nich odległą galaktyką, teraz z hukiem zwalą im się na głowę.
Żeby było śmieszniej, może dojść do sytuacji, w której franczyzodawca będzie zmuszony płacić za obroty, które jego franczyzobiorcy realizują na towarach pozyskiwanych z zupełnie innych źródeł. W projekcie nie ma słowa o sytuacji, w której franczyzobiorca sprzedaje np. 90 proc. towaru kupionego u dawcy licencji, a pozostałe 10 proc. pozyskuje od innych podmiotów. A tak często w sieciach franczyzowych się zdarza.
Jest jeszcze stawka weekendowa, która trafi wszystkich sprzedawców handlujących w soboty, niedziele i święta w równej wysokości 1,9 proc. Swoją drogą, jak wiadomo, jeśli wszystkich równo, to biedniejszych bardziej. Mogę zrozumieć, że jest to jakiś środek realizowania polityki prorodzinnej i nakłaniania ludzi do spędzania weekendów w inny sposób, niż wycieczka z dzieciakami do centrum handlowego. Czy skuteczny? Raczej wątpię, bo dla wielu weekendy to jedyny moment, kiedy mogą iść i po spokoju zrobić zakupy. Jedno jest pewne – już te 8 dni w miesiącu na wyższej stawce da sklepom po kieszeniach.
W projekcie czytamy, że podatek ma zapłacić franczyzodawca na podstawie raportów podatkowych dostarczanych mu przez franczyzobiorców. Ale jest też mowa o „solidarnej odpowiedzialności” za jego płacenie. To enigmatyczna konstrukcja, można jednak oczekiwać, że franczyzodawca, jako, było nie było, rozdający karty, będzie ostatnim, który złoży siebie samego na ołtarzu sprawy. I trudno się dziwić, skoro rentowność sprzedaży franczyzodawców handlowych oscyluje wokół 1 proc. Tak czy inaczej, ktoś ten podatek będzie musiał zapłacić. Na końcu najprawdopodobniej oberwą klienci i dostawcy.
Trudno zrozumieć, dlaczego politycy, którzy szli do wyborów z hasłami walki o dobro polskiej przedsiębiorczości, wysuwają tego typu propozycje. Głosy z obozu rządowego mówią na szczęście o kolejnych planowanych zmianach projektu. Oby, bo zmiana w takim kształcie nie byłaby z pewnością korzystna dla tych, którzy mieli być jej beneficjentami.