Co się odwlecze... Nie uciekło. Plotki o mojej obecności w natemat.pl, jako jedne z nielicznych, były prawdziwe, ale cóż... odwlekło się. Musiało trochę poczekać, bo byłam skupiona na tym, żeby sobie przypomnieć, “jak to się robi w newsroomie”. Nawet nie na ekranie, ale właśnie w newsroomie. Bałam się, że trzyletnia przerwa mnie rozleniwiła, że nie będę w stanie wystrzelić o piątej trzydzieści rano z łóżka, żeby zasiąść przed komputerem w poszukiwaniu newsa i sposobów na to, by jak najlepiej o nim opowiedzieć, opakować go, sprzedać.

REKLAMA
Bałam się, że może wypaliła się we mnie ciekawość. W poniedziałek o piątej nad ranem nieprzewidziane i nadprogramowo intensywne, nawet jak na mnie, ADHD wygnało mnie z łóżka po zaledwie dwóch nerwowych, szarpanych godzinach snu. (Aha! Jednak trema:) Okazało się, że nic się nie zmieniło. Szybko zaparzona kawa i nurkuję w internet. Tak, jak nurkowałam przez ostatnie trzy “bezrobotne” lata, myślę sobie nagle, tyle, że tym razem o dwie godziny wcześniej, bo nie tylko z ciekawości, która (właśnie sobie to uświadamiam) nigdy się przecież nie “wypaliła”, ale po to, żeby pojechać do roboty z jakimś na tę robotę pomysłem. Dzieci śpią, psy chrapią, za oknem ciemno, ale poza tym - dzień jak co dzień :) 
Działkę “polityka” czytam bez większej ekscytacji: ten sam zestaw twarzy, pseudo-argumentów i inwektyw, prochu tu, panie, nie wymyślą - mówię sobie. Wtedy jeszcze nie wiem, że za cztery dni, z gmachu zwanym dumnie i na wyrost “parlamentem” pójdzie w Polskę sygnał, że w naszej polityce każda pozornie “najnieprzekraczalniejsza” granica jest w istocie absolutnie przekraczalna, vide Hitler, telefon do brata (wstyd, panowie). 
Bardziej wciąga mnie opowieść o 80-letnim staruszku ze Słupska, który usiłując się zapisać do kardiologa usłyszał (piątego maja!!!), że sorry - ale do końca roku mają wyczerpany limit wizyt...??? Właśnie w tym momencie przypominam sobie, “jak to się robi w newsroomie”. Musi cię “coś” dotknąć, poruszyć, czasami wkurzyć do żywego. Bo jeśli ciebie nie ruszy, to kogo? Poza tym, to, co robisz - myślę sobie - powinno przynajmniej próbować zmieniać otaczającą cię rzeczywistość. 
Tak minął ostatni tydzień. Pobudki o świcie, przedzieranie się przez korki w towarzystwie TOK FM (lubię słuchać zarówno Azraela jak i Semki - polecam naszym posłom: naprawdę WARTO ROZMAWIAĆ :), poranne kolegium, dyskusje z wydawcami, śledzenie agencji, pisanie startówek, szukanie setek do forszpanu, gadanie z reporterami... Wreszcie!
Nawet nie wiedziałam, jak bardzo za tym tęskniłam:) Ok. Ad rem. Co się odwlecze, napisałam na wstępie...
Jest we mnie, zawsze była i podejrzewam, że już zawsze będzie swojego rodzaju
schizofrenia. Poza newsami, poza Polską taką czy inną, ale zawsze ciekawą, poza
światem bliższym i dalszym, wyborami we Francji, czy brakiem wyborów w KLD, “kręci” mnie dom. Kręci mnie lodówka, garnki, noże, piec, kuchenka (wyłącznie na gaz, są w życiu świętości :). To pewnie nie jest szczególnie “sexy” i może nie przystaje dziennikarce newsowej (antycypując: tak, tak - oczywiście jestem “czytaczką”, nie polemizuję, bo i po co? ;), ale kocham gotować. To mnie od zawsze odpręża i pozwala być bliżej tych, których kocham. 
Zabrzmi może idiotycznie, ale czuję się bardziej kobieco z rondlem w ręku, niż na dwunastocentymetrowych szpilkach (choć jedno drugiego przecież nie wyklucza;).
Archetypiczne to być może i często zapewne zupełnie nie przystające do dzisiejszych realiów, w których kobieta nierzadko bywa zarówno myśliwym, jak i opiekunem domowego ogniska, ale ten czuły (i zmysłowy) akt troski o najbliższych, jakim jest gotowanie, daje mi niewyobrażalną frajdę.
I o tym właśnie będzie mój blog. O gotowaniu. O zapachach, kolorach, fakturach. O przełamywaniu monotonii, przekraczaniu granic, o zabawie z kuchnią. Nie będzie tu kuchni molekularnej, z trzygwiazdkowych restauracji Michelina. Nie potrafię tak gotować, ani nie mam na to czasu, ani pewnie dość talentu i wyobraźni. Będą proste przepisy, których warunkiem powodzenia jest dobry, świeży “produkt”. Czyli taki, jakiego mamy w Polsce pod dostatkiem: na targach, w małych osiedlowych sklepikach. Raz na jakiś czas pewnie zaszaleje i wkleję coś z ubóstwianej przeze mnie kuchni Azji Południowo - Wschodniej, obiecuję jednak , że postaram się tak to obmyśleć, żebyście nie musieli pół dnia polować na składniki :) 
A tymczasem zaczynam lightowo i łatwo;) Wszyscy znamy pesto genueńskie- uwielbiam. Ale kocham, dziko kocham pesto sycylijskie z Trapani. Proste, pachnące wiosną, uwodzące soczystą czerwienią.
No właśnie: mówisz pesto, myślisz 'zielone'' .W Polsce i na świecie skojarzenie jest oczywiste : liguryjski,  a ścisłej genueński sos z bazylii, orzeszków pinii, czosnku, oliwy i parmezanu. We Włoszech kolor pesto nie jest już jednak tak oczywista oczywistością. Regionalne odmiany genueńskiego wynalazku są absolutnie cudowne i warte kulinarnego eksperymentu.  
Na najwyższą uwagę zasługuje właśnie PESTO TRAPANESE, jedno z najfantastyczniejszych (i najprostszych dań) zachodniej części wyspy. Sycylijczycy poznali pesto od genueńskich żeglarzy, którzy przybijali do portu w Trapani wracając ze swoich wschodnich wojaży. Zmienili przepis na swoją modłę, dodając składniki typowe dla ich terytorium. Wyszło z tego kulinarne cudo. Co tu dużo gadać: spróbujcie.
logo

Składniki na cztery osoby:
500 gr makaronu (najlepiej trofie, bo cudnie otulają i 'wsysają' sos, ale może być każdy inny rodzaj, ja najczęściej używam jajecznych tagliatelle)
500 gr pomidorków wiśniowych
Garść świeżej bazylii - około 15 dużych listków
2 ząbki czosnku (albo więcej, według mnie czosnku nigdy dość ;)
120 ml oliwy z oliwek extra vergine
100 gr migdałów bez skórki (dla bardziej wytrawnego smaku używam tych ze skórką)
Sól, pieprz wedle uznania.
Starty ser Pecorino (owcza odmiana parmezanu, moim zdaniem bardziej esencjonalny i dosadny, ale spokojnie można użyć parmigiano reggiano)
logo

logo

Pestowi puryści będą mnie przeklinać, bo prawdziwe pesto ma być gniecione w kamiennym moździerzu. Nie mówię nie, ale XXI-wieczny sposób procedowania też się nieźle sprawdza :) Zatem wrzucam wszystkie składniki oprócz sera (i makaronu ma się rozumieć) do miksera. To, czy masa będzie jedwabiście gładka, czy bardziej charakterna, chrupiąca - zależy od was. Jeśli uznacie, że jest zbyt gęsta, wystarczy dolać oliwy (próbujcie po drodze i sami zdecydujcie, kiedy pesto będzie już 'wasze'. Kuchnia to nie dyktatura, to wolność tworzenia :).
Pora teraz dać sosowi czas na relaks, żeby wszystkie smaki, faktury i zapachy mogły się połączyć.
logo

Kiedy pesto się relaksuje, gotuję makaron, pamiętając o tym, by solidnie posolić wodę. Jak mawia Nigella, woda na pastę ma być słona, jak Morze Śródziemne, inaczej się nie liczy;)
logo

Ugotowany makaron szybko łączę z pesto, nakładam na talerze i resztkami silnej woli (na tym etapie jestem już gotowa wymieść wszystko prosto z garnka) obsypuję  wiórkami pecorino albo parmezanu. Cudownie proste!  
Smacznego, ściskam :)
logo

PS - wybaczcie jakość zdjęć, wciąż pracuje nad opcją “manual” w moim Nikonie;)))