Bożena Dykiel
Bożena Dykiel wikipedia

Poruszenie, jakie wywołała wypowiedź Bożeny Dykiel, w której aktorka skarżyła się na to, że „TVN pożydził”, z jednej strony zdziwiło mnie, z drugiej zaś ucieszyło. Zaskoczony jestem z dwóch powodów: po pierwsze, cała ta sytuacja dowodzi, że telewizja, niby dogorywające medium, wciąż ma moc, by nie powiedzieć rząd dusz i to właśnie z niej wyjęte są najbardziej nośne internetowe memy; po drugie, raptem Polacy, dotychczas kłapiący ozorem bezrefleksyjnie, zaczęli przywiązywać wagę do języka, którym się posługują i rzeczywistych znaczeń wypowiadanych przez nich słów. I właśnie to nasze, zapewne chwilowe, zainteresowanie semantyką jest powodem mojej małej radości.

REKLAMA
Z całą pewnością, nie jestem odpowiednią osobą do pouczania reszty rodaków o tym, jak powinni korzystać z języka. W posługiwaniu się rodzimym robię wiele błędów (ze szczególnym uwzględnieniem interpunkcyjnych, wybaczcie), a i żadnym z obcych nie władam na tyle biegle, by uchodzić za eksperta w kwestiach lingwistycznych. A mimo to, znalazłem w sobie tupet, żeby popełnić ten przepełniony żółcią wpis. Jeśli ta jeszcze was nie zalała, poczekajcie chwilę. Zaleje niechybnie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa - to także o was.
Wiele osób ostrzegało mnie przed wyborem studiów filozoficznych. Słuchałem wtedy, że zmieniają one człowieka, oddalają go od świata i z pewnością, pod ich wpływem do reszty zdziwaczeję. Cóż, mieli rację... Wkrótce po nich przekonałem się, że życie filozofa poza uczelnią jest cholernie ciężkie. A życie filozofa poza uczelnią, w Polsce - to prawdziwa mordęga.
Największym problemem nie okazał się jednak wynikający z ogólności moich studiów brak specjalizacji, zawodu, a co za tym idzie – pracy, ale przepaść, jaka wyrosła pomiędzy mną, a resztą współplemieńców. Jako naród jesteśmy impregnowani na filozofię. O tej dziedzinie życia wypowiadamy się prawie wyłącznie pejoratywnie. Nazwać kogoś filozofem, to właściwie uznać go za osobę mało konkretną, wypowiadającą się zawile, z którą trudno się porozumieć. Powiedzieć komuś, że filozofuje, to prawie to samo, co stwierdzić, że plecie trzy po trzy. Lubimy o sobie myśleć jako o pragmatycznych i właśnie w obronie pragmatyzmu wypychamy filozofię na margines życia społecznego. Tylko, skoro tak, jakim prawem naszą ulubioną nauką społeczną stała się politologia (politologia!)? Jakie korzyści przyniósł nam ten pragmatyzm i czy naprawdę wiedza o mechanizmach zdobywania władzy przez jednostki jest bardziej użyteczna w codzienności, od znajomości imperatywu kategorycznego, albo teoretycznego chociaż zarysu platonizmu, w którym wszakże tkwimy po uszy?
Bo w istocie i jak na ironię, w swoim słowniku poupychaliśmy od groma filozoficznych twierdzeń, które panoszą się odtąd bez żadnej kontroli.
Nowy obraz Quentina Tatantino spodobał mi się na tyle, że po seansie kinowym obejrzałem go jeszcze raz gdzieś w sieci. Autor napisów do zamieszczonej na jednym z portali kopii próbował wmówić mi, że „boom” wypowiedziane przez tytułowego Django, w momencie, kiedy Dr Schultz zdetonował strzałem z karabinu ładunek dynamitu, rozbijając w ten sposób atakujący ich oddział Ku Klux Klanu można przetłumaczyć na: „idealnie”. Mam wiele wdzięczności dla ludzi, którzy tłumaczą dialogi filmów, przeważnie nie otrzymując za to najmniejszej nawet gratyfikacji. Ale ten akurat był idiotą. Choć może to zbyt ostro powiedziane, wszak w sposób ekstremalny uwidocznił tylko to, co wszyscy czynimy.
Z trwogą obserwuję karierę, jaką w potocznej polszczyźnie robi słówko „idealnie”. Rozumiem, że większość ludzi używających tegoż w głębokim poważaniu ma jego rzeczywiste znaczenie, że kolokwialnie używa się pewnego skrótu myślowego, jednak ten akurat stał się karykaturą i nie ma zbyt wiele wspólnego z myśleniem. „Idealnie” w swojej etymologii odnosi się, oczywiście do doktryny Platona i jego sławnych „idei”, doskonałych wzorców dla wszystkich możliwych pojęć, ale także, w swoim drugim znaczeniu, do nurtu filozofii idealistycznej i w takim ujęciu rzecz „idealna” oznacza coś niematerialnego, bytującego w świecie pojęć, coś, czego zasada jest czysto myślowa. Oczywiście, Polak używa tego słowa wyłącznie „po platońsku”, wykoślawiając je bez skrupułów, do synonimu nie tylko doskonałego, ale także zwyczajnie dobrego, albo fajnego. Zetknąłem się z tym oglądając piracką kopię „Django”, stykam się z tym na co dzień i, muszę to z siebie wyrzucić, napawa mnie to odrazą.
Używanie terminów filozoficznych, pomimo ich kompletnego niezrozumienia jest rzeczą nagminną i prowadzi do wielu nieporozumień. Niedawno, przemierzając czeluści Internetu natknąłem się na zestawienie komunizmu i chrześcijaństwa, w którym to została postawiona teza, że te dwa prądy myślowe mają ze sobą wiele wspólnego. Ów zabieg, wnioskując ze stylu i entuzjazmu, jaki udzielił się autorowi, przeprowadzony przez jakiegoś młokosa, był oczywiście klasycznym przykładem na wyważanie otwartych drzwi (od podobnych publikacji, będących jednak na o wiele wyższym poziomie noosfera aż się ugina, odsyłam do chociażby Slavoja Żiżka). Warto było to jednak przeczytać, padło tam piękne zdanie, które doskonale obrazuje naszą ignorancję. „(...) komuniści, podobnie, jak chrześcijanie, byli więc przeciwni materializmowi” - takie kwiatki tylko po polsku. Autor pisząc o materializmie miał na myśli, oczywiście, żądzę pieniądza, a nie nurt filozoficzny, jednak, na jego nieszczęście – właśnie ten nurt jest odpowiedzialny za powstanie komunizmu. Chłopak, który to pisał, z pewnością ma skłonności do samodzielnego, abstrakcyjnego myślenia, jednak za nic nie chciałbym, by ludzie jego pokroju, z takim stanem wiedzy, tłumaczyli reszcie zagadnienia o podobnej złożonści. Co niestety, niechybnie nastąpi. Jeśli nic z tym nie zrobimy.
Przykładów na głupotę potocznej polszczyzny można znaleźć bez liku. Bardzo znamienny jest casus antynomii słów: pozytywny – negatywny. W języku polskim oznacza on mniej więcej: dobry – zły, optymistyczny – pesymistyczny, a wszędzie indziej bliżej mu do: tak i nie. I właśnie takie jego ujęcie jest właściwsze oryginałowi, zaczerpniętemu z, a jakże... filozofii. Ale skąd my o tym możemy wiedzieć, skoro hasło „pozytywizm” miast z doniosłą rewolucją w myśleniu, przełomem w nauce i kulturze, kojarzy się nam z... pracą organiczną i u podstaw, oraz zmianą taktyki w walce o niepodległość. Przez wieki nic się nie zmieniło, wciąż ta polityka, cały czas nie wyściubnęliśmy nosa z naszego grajdołu.
Jesteśmy ułomni. I w dodatku sprawiamy wrażenie, jakbyśmy z tej naszej ułomności byli dumni. Pewnie, że w czasach coraz bardziej realnego (swoją drogą to słowo też ma swój filozoficzny rodowód, jednak jego znaczenie jest tak oczywiste, że bardzo rzadko zdarza się nam coś w nim pokręcić) kryzysu te językoznawcze wywody wydają się błahostką i bzdurą. Ale bzdurą nie są, dotykają kwestii fundamentalnych. To świadectwo tego, w jaki sposób rozumiemy otaczającą nas rzeczywistość, a raczej, że jej kompletnie nie rozumiemy. Krzysztof Kieślowski powiedział kiedyś, że nie jest łatwo żyć w świecie, który jest nieopisany i właśnie dlatego zaczął robić filmy. Mnie jest cholernie źle w świecie źle opisanym. Społeczeństwo niewyrobione intelektualnie nie jest w stanie rodzić geniuszów, tworzyć unikalnych w skali świata idei, ani nawet normalnie funkcjonować.
Rozumiem Żydów, którzy oburzyli się na słowa Bożeny Dykiel, jej bezmyślne powielanie stereotypów i utrwalanie niefortunnych kolokacji. Mają oni jednak o tyle dobrze, że jest ich wielu i wielu jest też ich obrońców. Filozofii w starciu z panoszącą się ignorancją nikt nie broni.