Reklama.
Pewna aktorka, z którą miałam przyjemność pracować w zeszłym roku opowiadała często historię swoich najtrudniejszych 365 dni w życiu. Wszystko toczyło się wedle prawidła „nieszczęścia chodzą parami” i jeszcze zanim uporała się z pierwszą tragedią - spadła na nią kolejna. Nie do końca ją rozumiałam, gdy opowiadała o tamtym czasie - z jednej strony najbardziej bolesnym w życiu a z drugiej - w pewien zaskakujący sposób dobrym. Wzmacniającym, pokazującym kim jesteś i z czym potrafisz dać sobie radę. Obserwowałam tę piękną kobietę odnoszącą co raz większy sukces, emanującą pozytywną energią i zastanawiałam się jak to możliwe, że to wszystko przebolała i jeszcze wyniosła z tego coś optymistycznego.
Los jest przewrotny, kilka tygodni potem ja musiałam przeczołgać się przez swój Hades. U mnie nieszczęścia stwierdziły, że przechadzki parami są banalne, więc maszerowały małą watahą. Dziś chyba mogę to wreszcie napisać - dałam radę i, tak jak to przewidywała M., jestem troszkę innym człowiekiem. Może mniej wesołkowatym, ufnym i bardziej podatnym na melancholię, ale też pełnym nowej nadziei i energii. A przede wszystkim wiem, że nie mam w sobie skłonności do defetyzmu. I że niewygodna rzeczywistość jest tylko po to, by pokazać mi, że mogę ją zmienić.
Odchodząc od pompatycznego tonu - trochę prozy życia. Kilka dni przed urodzinami po raz siódmy w przeciągu ostatnich 3 miesięcy odbywałam podróż na trasie Zakopane - Warszawa - Zakopane. Obserwowanie towarzyszy podróży nigdy nie było tym, co mnie szczególnie pochłaniało, ale chyba jestem w tym odosobniona. W Nowym Targu na sąsiednie miejsce w autobusie dosiadł się pewien Pan. Na (jego) szczęście milczący, ale od samego początku dość uporczywie mi się przyglądał. Nie wiem ile razy musiał ugryźć się w język, ale w Krakowie, tuż przed końcowym przystankiem zdecydował się przemówić:
Przepraszam, ale coś Pani cieknie….
Spojrzałam na niego lekko zaskoczona, więc ruchami gałek ocznych przypominającymi kuleczki w plastikowych labiryntach-łamigłówkach, którymi bawiłam się w dzieciństwie, wskazał na moją szyję. Jak wspomniałam w poprzednim wpisie, ostatnio miałam drobny zabieg chirurgiczny w okolicach uszu i faktycznie na mojej szyi była cieniutka stróżka kwi. Podkreślam, cieniutka, nie wyglądałam jak narzeczona Drakuli z rozpłataną tętnicą szyjną…
Dziękuję Panu za troskę, ale nie coś, tylko krew i nie cieknie ale zaledwie się sączy.
Niestety Pan nie wyłapał lekkiej ironii w moim głosie. Trochę zbladł, trochę zieleniał, po czym łapiąc głęboko powietrze zapytał:
Ale… Ale… Ale czy to nie jest zaraźliwe?
Pan chyba mało dokładnie oglądał Doktora House, bo wszystkim śmiertelnym przypadkom zakaźnym krew lała się z ucha a nie zasychała na szyi za uchem. Ponieważ jednak Pan przeszedł na hiperwentylację i ultradźwięki, zainteresowało się nami pół autobusu. Nie wiedzieli o co chodzi - żeby zauważyć mój strupek trzeba faktycznie przyglądać się z pół godziny - więc tym bardziej nasłuchiwali. Mnie niestety szlag trafia kiedy znajduję się w centrum uwagi, więc nie wytrzymałam i odparowałam
Mniej więcej tak, jak głupota…
Szczęśliwie w tym momencie dojechaliśmy na Dworzec, więc nie zdążyłam zostać posądzona o ebolę ani inną wydumaną przypadłość…