
Dziś niewiele będzie o góralskich mądrościach czy obyczajach. Bynajmniej nie dlatego, żeby nie było o czym pisać. Choć pod koniec marca minie rok odkąd przeniosłam się na Podhale, to wciąż nie ma dnia bym nie czuła się jak Bronisław Malinowski odkrywający kulturę i zwyczaje mieszkańców egzotycznych wysp. I dobrze, stagnacja jest śmiertelnie nudna. Jednak obyczaje niektórych tubylców na tyle poszły mi w pięty, że wolałabym na ich podstawie nie snuć generalizacji. Fakt, kilka razy otwierałam już laptop, żeby Wam o tym czy owym opowiedzieć, ale dobrze, że ostatecznie zatrzaskiwałam go zrezygnowana. Komu potrzebne pesymistyczne teksty mające posłużyć autorowi jako licha proteza worka treningowego?
Bardziej przemawia do mnie treść egipskiej Księgi Umarłych. W starożytnym Egipcie do grobowców wkładano papirusy. Nie z mapą zaświatów, jak początkowo myślano, ale z indeksem zaklęć. Te zaklęcia były niezbędne gagatkowi (którego współczesna medycyna nazwie denatem), by przedostać się przez piekielne czeluście i zacząć egzystować tam, gdzie nektaru i ambrozji nigdy nie brakuje (mieszam pewnie starożytnych, ale co tam - dobra ambrozja nie jest zła). Najsilniejszymi zaklęciami były imiona największych potworów z którymi trzeba było się zmierzyć „po tamtej stronie”. Bestia pokorniała tylko zawołana po imieniu, tylko znając jej imię waleczny denat-gagatek mógł bestii rozkazywać. Jak to się ma do mojej przewlekłej przypadłości? W końcu jeszcze nikt nie biegnie, by mnie balsamować (choć jeśli policzymy łączną długość bandaży zużytych na moją rękę przez ostatnie miesiące - spokojnie wystarczy tego na 3 czy 4 całkiem eleganckie mumie). Przemawiają do mnie te imiona potworów - że trzeba je znać, by móc rozkazać bestii. Żeby wyleczyć mój łokieć, dobrze byłoby znać nazwę przypadłości. Jednym słowem - diagnozę. Niestety, tego papirusu jeszcze nikt mi nie wręczył. Cóż, nie każdemu pisana ambrozja.
Są jeszcze oczywiście metody naturalne i medycyna ludowa. Mój szef zasugerował, żebym puszczała łokciowi Chopina. Doktor Picasso namawia, żebym z dziurawą ręką rozmawiała (nawet rozważałam, czy nie czytać jej Mickiewicza, albo Eliota). Benek z Teatru Witkacego polecał glinkę z Doliny Lejowej, zebraną w jakiś konkretny sposób, ale niestety nie pamiętam w jaki. Ania radzi czerwoną wstążeczkę, bo to już zakrawa na urok. Natalka przyniosła mi specyfik, który warzył jaj kolega z iście znachorskimi metodami - na bazie żywicy spod kory świerku, zebranej w konkretnym czasie i tylko tam, gdzie kornik zranił drzewo. Stosowałam przez tydzień, ale kiedy ból z pieczenia, do którego można się przecież przyzwyczaić, zmienił się w ogień piekielny połączony z świdrującym odczuciem jakby ktoś mnie dźgał rozgrzanym do czerwoności pogrzebaczem - zrezygnowałam. Doktor Picasso przepisał mi wtedy miód Manuka, a kiedy i ten nie działał - balsam Szostakowskiego, a Natalka przewiduje wysłać mnie do podhalańskiego szamana. Ciekawe, czy będą grzybki halucynogenne?
