
Upór to jedna z tych cech, które nigdy nie wiadomo jak sklasyfikować - jako zaletę, czy wadę. Bo z jednej strony pomaga nam osiągnąć wyznaczone cele, ale z drugiej - czasami sprawia, że jesteśmy ślepi na logiczne argumenty. Ja akurat mój upór bardzo lubię - to dzięki niemu udaje mi się przetrwać chwile zwątpienia i dojść (albo dobiec ;0)) tam, gdzie sobie postanowię. Ale wiem też, że bywam przez niego irracjonalna...
REKLAMA
Mam też inną dość ambiwalentną cechę: skłonność do zachłystywania się osobami, miejscami, pomysłami. Gdy tylko na mojej drodze staje na przykład osoba budząca pozytywne emocje - ja staję na głowie, by przychylić jej kosmos. Z jednej strony fajnie, bo dzięki temu ciągle mi się chce, wciąż jestem na tzw. pozytywnym spinie. Ale z drugiej - doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo niedojrzała jest taka postawa i jak mocno bolą wtedy zderzenia z rzeczywistością. A tych nie brak...
Skoro człowiek uczy się na własnych błędach to ja już dawno powinnam przestać popadać w zachwyt nad ludźmi, okolicznościami, przedmiotami. W końcu dobrze pamiętam jak długo trwało lizanie ran po rozstaniu z poprzednią pracą... Choćby i w moich pierwszych wpisach widać, że było to miejsce, za które mogłam sprzedać duszę diabłu. Do czasu. Bo pod koniec zmieniło się w... eh, nie istotne. Ponoć jak o czymś nie można dobrze mówić, to lepiej w ogóle sobie darować. Grunt, że w porę mnie otrzeźwiło i szybko się stamtąd ewakuowałam. Inna rzecz, że w kolejne toksyczne zachłyśnięcie. Tym razem pewnym włoskim mistrzem sztuki kulinarnej, w którym widziałam z jednej strony mentora od którego sama sporo mogę się nauczyć, a z drugiej - zbawienie dla opłakanego stanu kuchni włoskiej w Polsce. Okazało się jednak, że był on dość ofermowatym „krwiopijcą”, który tanim (a dokładniej - żadnym) kosztem chciał mieć we mnie PRowca, tłumacza, fotografa i ucznia w jednym... Zaślepiona dawałam się wykorzystać przez przeszło 3 miesiące. Ale i tu nastąpił moment auto-olśnienia i przecięłam toksyczną nić.
Czego nauczyły mnie te dwa najświeższe doświadczenia? Cóż, poza tym, że tego, iż równie szybko co zachwycić się, potrafię się „odczarować” - niczego. To pewnie trochę „wina” takich osób jak ekipa Secret Life, czy Kasia i Maciek z „mojego” Dekornika. Tych ostatnich może i nie znam od wieków, ale wiem, że na mało kogo mogę tak liczyć. Dzięki nim przetrwałam te fatalne kilka miesięcy bezrobocia, za ich sprawą nie tylko miałam co robić, ale i z kim pogadać i napić się wina. I już wiem, że ta przygoda będzie trwać.
Skoro człowiek uczy się na własnych błędach to ja już dawno powinnam przestać popadać w zachwyt nad ludźmi, okolicznościami, przedmiotami. W końcu dobrze pamiętam jak długo trwało lizanie ran po rozstaniu z poprzednią pracą... Choćby i w moich pierwszych wpisach widać, że było to miejsce, za które mogłam sprzedać duszę diabłu. Do czasu. Bo pod koniec zmieniło się w... eh, nie istotne. Ponoć jak o czymś nie można dobrze mówić, to lepiej w ogóle sobie darować. Grunt, że w porę mnie otrzeźwiło i szybko się stamtąd ewakuowałam. Inna rzecz, że w kolejne toksyczne zachłyśnięcie. Tym razem pewnym włoskim mistrzem sztuki kulinarnej, w którym widziałam z jednej strony mentora od którego sama sporo mogę się nauczyć, a z drugiej - zbawienie dla opłakanego stanu kuchni włoskiej w Polsce. Okazało się jednak, że był on dość ofermowatym „krwiopijcą”, który tanim (a dokładniej - żadnym) kosztem chciał mieć we mnie PRowca, tłumacza, fotografa i ucznia w jednym... Zaślepiona dawałam się wykorzystać przez przeszło 3 miesiące. Ale i tu nastąpił moment auto-olśnienia i przecięłam toksyczną nić.
Czego nauczyły mnie te dwa najświeższe doświadczenia? Cóż, poza tym, że tego, iż równie szybko co zachwycić się, potrafię się „odczarować” - niczego. To pewnie trochę „wina” takich osób jak ekipa Secret Life, czy Kasia i Maciek z „mojego” Dekornika. Tych ostatnich może i nie znam od wieków, ale wiem, że na mało kogo mogę tak liczyć. Dzięki nim przetrwałam te fatalne kilka miesięcy bezrobocia, za ich sprawą nie tylko miałam co robić, ale i z kim pogadać i napić się wina. I już wiem, że ta przygoda będzie trwać.
Co więcej, teraz jestem totalnie zachłyśnięta całym swoim życiem. Wszystkim tym, co robię i każdą osobą z którą współpracuję. Bo - uwaga!! - tak, znowu pracuję!!! I to w fantastycznym miejscu i ze wspaniałymi ludźmi. Zespół DaWandy jest młody, dynamiczny i pozytywnie zakręcony. Po raz pierwszy od pół roku już w sobotę wieczorem nie mogę doczekać się poniedziałku... Do tego poznałam ostatnio kobietę, która swoją postawą imponuje mi od dekady. Dotąd swoją ocenę opierałam na jej wizerunku medialnym, na wywiadach, książkach, publikacjach. A w rzeczywistości jest jeszcze fantastyczniejsza. Emanuje z jednej strony dziewczęcym urokiem, a z drugiej - nie tyle męską, co wręcz nadludzką siłą. Na pewno wie czego chce, dokąd zmierza i ma mnóstwo pomysłów, jak tam dotrzeć. Po prostu mistrzyni życia...
Moja Mama, gdy ostatnio słuchała mojej radosnej paplaniny o tym wszystkim, najpierw uśmiechała się, potakiwała, zadawała kolejne pytania. A potem przytomnie stwierdziła: „Tylko wiesz, Ty się znowu zachłystujesz. A potem znowu będziesz leczyć rany...”. Być może, tego nie wiem. Wiem, że chwilowo jestem zmęczona własnym pesymizmem, cynizmem, czy choćby realizmem. Potrzebuję znów unosić się kilka centymetrów nad ziemią. Zachłyśnięta pracą, nowo poznanymi ludźmi, możliwością obcowania z moją ikoną kobiecości, bieganiem i sezonową kuchnią. Najwyżej za jakiś czas znów rymsnę na ziemię. Cóż, troszkę się posiniaczę. A potem jak zwykle - wstanę, otrzepię się i pójdę dalej.
