
Kończy się rok 2012. Nie, nie napiszę „nareszcie”. Wbrew zwyczajowi powiem, że to był bardzo dobry rok. Pełen zwrotów akcji, zmiennych klimatów i odrobionych lekcji. Ale przede wszystkim był to rok, kiedy udało mi się ruszyć naprzód.
REKLAMA
Z czym? Jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało - z życiem. Skończyłam studia, obroniłam magisterkę, znalazłam pracę. Jedną, drugą, trzecią. Tę ostatnią - najfantastyczniejszą, jaką mogłam sobie wymarzyć.
Ale to nie wszystko. Nie samą ambicją człowiek żyje. Prywatnie też zaprowadziłam małe pozytywne rewolucje. Nauczyłam się gotować. Oszlifowałam swój włoski. Poznałam mnóstwo nowych, fantastycznych ludzi. Dbałam o zdrowie bez popadania w przesadyzm. Odchowałam Chiantunię na (prawie) przyzwoitą spanielkę.
Ale to nie wszystko. Nie samą ambicją człowiek żyje. Prywatnie też zaprowadziłam małe pozytywne rewolucje. Nauczyłam się gotować. Oszlifowałam swój włoski. Poznałam mnóstwo nowych, fantastycznych ludzi. Dbałam o zdrowie bez popadania w przesadyzm. Odchowałam Chiantunię na (prawie) przyzwoitą spanielkę.
Ale ciągle mi mało. Starym zwyczajem robię więc noworoczne postanowienia. Po raz pierwszy - publicznie. Trudniej będzie się wymigać. W 2013 roku wrócę do jogi albo baletu. Zmniejszę ilość mleka w diecie i wyeliminuję kuchenkę mikrofalową. Ograniczę się też z czekoladą i serami. I będę więcej gotować w rytmie pięciu przemian.
Późną zimą przeniosę się na swoje. Wiosną wrócę do biegania w plenerze. Na wakacje, po 3 letniej przerwie, wyprawię się za granicę. Przestanę być złośliwa i klnąć jak szewc.
Ok, wystarczy. Wiem, nie ma tu szał, ale już dawno nauczyłam się, że jak postanowień jest za dużo - nic z nich nie wychodzi. Teraz więc idę szykować się do pożegnania ze starym rokiem. I z czekoladą ;0)).
