REKLAMA
Zacznę od dygresji, z pozoru tylko odbiegającej od tematu.
Gdy studiowałam filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim, wielokrotnie dyskutowaliśmy z prowadzącymi wykłady i ćwiczenia o tym, że w lekturach epoki starożytnej, średniowiecza, renesansu, baroku, czy oświecenia nie ma kobiet autorek, w romantyźmie pojawiła się jedna, w pozytywiźmie kilka, później trochę więcej, ale nawet w epoce współczesnej mężczyźni stanowili przytłaczającą większość autorów, których szacowne uniwersytety uznały za na tyle wybitnych, że student-humanista powinien ich dzieła przeczytać.
Gdy studiowałam filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim, wielokrotnie dyskutowaliśmy z prowadzącymi wykłady i ćwiczenia o tym, że w lekturach epoki starożytnej, średniowiecza, renesansu, baroku, czy oświecenia nie ma kobiet autorek, w romantyźmie pojawiła się jedna, w pozytywiźmie kilka, później trochę więcej, ale nawet w epoce współczesnej mężczyźni stanowili przytłaczającą większość autorów, których szacowne uniwersytety uznały za na tyle wybitnych, że student-humanista powinien ich dzieła przeczytać.
Ciekawe, jak ten fakt tłumaczą posłowie Zjednoczonej Prawicy? Tym, że mężczyźni mają większy mózg, są zdolniejsi, lepsi? Skoro twierdzą, że nie istnieje coś takiego jak płeć społeczno-kulturowa, to wyższość intelektualna mężczyzn nad kobietami może być jedynym wyjaśnieniem tego zjawiska.
Tymczasem fakt, że mamy wielkich pisarzy, wielkich malarzy, wielkich naukowców, których wynalazki na przestrzeni wieków posuwały świat do przodu, i niemal wszyscy oni są mężczyznami, to sprawka nie wielkości mózgu, ale właśnie płci społeczno-kulturowej. Według Konwencji oznacza ona „społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i atrybuty, które dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla kobiet lub mężczyzn”. A może politycy ZP po prostu nie wiedzą, że Platon nie przyjmował kobiet do Akademii? Nie wiedzą, że przez setki lat później, także w świecie nowożytnym, kobiety nie mogły studiować?
Dzisiaj mogą, ale gdy do tego rodzą dzieci, a społecznie utrwalone jest przekonanie, że przede wszystkim do ich obowiązków należy je wychowywać, gotować i sprzątać, ba, pilnować, by ognisko domowe płonęło równym i ciepłym płomieniem, to jest im dużo, dużo trudniej. I o tym przede wszystkim jest Konwencja!
O tym, że rolą państwa jest kształtowanie takich postaw, żeby kobieta, gdy tę utrwaloną przez stulecia rolę - matki wychowującej dzieci i niepracującej żony - przyjmie, nie stawała się obiektem przemocy, ani ekonomicznej, ani psychicznej, ani wreszcie fizycznej, bo przecież gdy zrezygnuje z pracy zawodowej staje się w 100% zależna od męża, czy partnera. Jej pozycja staje się wtedy dużo słabsza, bo to mężczyzna, jak tysiące lat temu, przynosi do domu mamuta. I właśnie tu potrzebne jest państwo! Państwo musi(!) prowadzić taką edukację, która sprawi, że mali chłopcy i małe dziewczynki usłyszą już w pierwszych latach szkoły, że kobieta rodzi dziecko, ale po urodzeniu wszystkie obowiązki, z wyjątkiem karmienia piersią, spoczywają na obojgu rodzicach i oboje mogą je wykonywać równie dobrze. Dzieci muszą usłyszeć w szkole, że rezygnacja z pracy jednego z rodziców w najwcześniejszym okresie życia dziecka jest wspólnym wyborem. To dlatego najdłuższy płatny urlop w Europie, jaki wprowadziła Platforma Obywatelska, nazwaliśmy urlopem rodzicielskim, nie macierzyńskim! To była realizacja równościowej idei Konwencji, bo równość kobiet i mężczyzn w dzisiejszej Polsce nie ma nic wspólnego z ideologią, jest tylko - i aż - realizacją konstytucyjnej wartości!
Czasy, gdy to mężczyzna upolował i przynosił „do domu” mamuta dawno minęły, ale kobiety, choć dzisiaj „polują na mamuta” równie skutecznie, wciąż dostają za to mniej pieniędzy. To jawna dyskryminacja wspierana przez państwo, która także przekłada się na relacje mąż-żona (mężczyzna-kobieta) w domu. Kobieta mniej zarabia, więc zostaje z dzieckiem w domu. Jednak, aby zrównać wynagrodzenie kobiet i mężczyzn za tę samą pracę, nie wystarczy ustawa, którą łatwo będzie obejść, potrzeba mądrej wieloletniej edukacji z zakresu praw człowieka.
Zdania typu: „co ty tam wiesz, w domu siedzisz”, „jak sobie zarobisz, to sobie kupisz”, czy w wersji hard „bo zupa była za słona” trudno będzie całkowicie wyeliminować z życia rodzin, ale państwo musi podjąć ten trud. To nie jest żadna ideologia, ani walka z rodziną. To nie jest także walka z tradycyjnym modelem rodziny, jeśli ten oparty jest na szacunku i wolnej woli obojga partnerów. To walka z upokarzaniem kobiet, z psychiczną przemocą wobec nich, z której czasem silniejszy ekonomicznie partner nawet nie zdaje sobie sprawy, bo tak był przecież wychowany. Bo jego ojciec ciężko pracował i zarabiał, wracał bardzo zmęczony, więc „miał prawo” pokrzyczeć na żonę i dzieci, rozdać parę klapsów, czy może ciosów, gdy coś go rozzłościło. Z taką „tradycją” walczy Konwencja. Więc pytam: czy tej tradycji chcą bronić Ziobro i jego partyjni koledzy, Dworczyk i inni najważniejsi(!) politycy w naszym kraju?
I na koniec: to, czym chwali się minister Ziobro, czyli zmiany w prawie chroniące kobiety przed przemocą (swoją drogą niesłusznie, bo najważniejsze rozwiązania wprowadziła PO), to walka ze skutkami „uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości kobiet lub na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn”. A tymczasem Konwencja odsyła nas do przyczyn tej przemocy.
Niestety konferencja prasowa M. Morawieckiego pokazała, że Premier kompletnie nie rozumie, o czym mówi albo kłamie, jak zwykle, żeby ratować się przed szarżą Ziobry. Skierowanie Konwencji do Trybunału Konstytucyjnego kierowanego przez bezwolną partyjną nominatkę Przyłębską jest dla wszystkich kobiet, które doznają przemocy domowej, jak cios wymierzony im za to, że „zupa była za słona”.